poniedziałek, 26 grudnia 2011

Święta, święta...



...i już prawie po świętach, a mój wiersz jeszcze niedokończony.
Może zamieszczę go w następne Boże Narodzenie (chociaż głośno się mówi o tym, że w 2012 ma być koniec świata, szczególnie jak Polska zostanie mistrzem Europy w piłce nożnej!!)wobec zaistaniałej sytuacji zamieszczam inny, również z kolekcji Bożonarodzeniowej.














Do Gwiazdy

Gwiazdo betlejemska,
która spełniłaś ludzkości
nadzieję, oznajmiając przyjscie
Tego, który topi wszelkie lody,
zaświeć dzisiaj nad moim niebem
pełnym rozterek i zwątpienia,
bym na powrót odnalazła droge
prowadzacą mnie do serca
Świąt Bożego Narodzenia...

Aldona Kołacz, Deventer, 14-12-2009

środa, 21 grudnia 2011

Przypowieść o sianku....



...która przydarzyła się dawno, dawno temu mnie osobiście.
Ale przejdźmy do rzeczy. Jak już wspomniałam działo się to dawno dawno temu, w czasach, gdy nikt jeszcze nie wiedział co to jest I-Pod, I-Pad, I-phone, Smartphone, czy inne dobrodziejstwa komunikacji rodem z filmów S-F, a jedynym "must have gadżetem" było posiadanie komóry, która w tamtych czasach przybierała wielkość niewielkiej cegłówki, ale i tak nie było to żadnym obciachem ze względu na to, że komóra była czymś czadowym, i posiadanie jej automatycznie zaliczała nas do elity z wyższych sfer. Ja takie cacuszko marki Samsung wówczas posiadałam, i byłam dumna z niego oraz bardzo zadowolona, bo ułatwiało mi to komunikację z moją pociechą (czytaj: pozwalało mi to śledzić jego kroki:) Wspomnę przy okazji, że te pierwsze prototypy wypasionych Smartphonów, I-Phonów i innych dziwadełek, nie miały takich możliwości technicznych jak dziś, a już nikt na pewno nie przekazywał sobie dzwonków, piosenek, czy innych melodyjek lotem błyskawicy czyli niejakim bluetoothem. Za jakiś wyczesany kawałek melodyjki w wersji polifonicznej musieliśmy płacić krocie, uważając przy tym, aby gdzieś się nie wplątać w jakieś dzwonkowe abonamenty zżerające ostatnie centy z karty. Dlatego korzystało się z dzwonków dostępnych w danym typie komórki. A te najczęściej były banalne i bardzo pospolite. Te na mojej komórce też....ale o tym później. Teraz przechodzę do meritum naszej, a raczej mojej przypowieści o sianku.
Krótko przed Świętami Bożego Narodzenia udałam się do sklepu zoologicznego celem zaopatrzenia się w sianko, które jak choinka, opłatek, karp i dwanaście potraw na stole jest nieodłącznym atrybutem polskich świąt. Przy okazji resztka sianka miała posłużyć jako podściółka dla naszych zwierzątek domowych, czyli dwóm białym myszkom mojej pociechy. Zaopatrzywszy się w pokaźną ilość sianka (taki gotowy kilowy klocek w folii)podeszłam do kasy celem uiszczenia należnej sumy. Kiedy wyszłam ze sklepu usłyszałam nagle jak w mojej torbie z siankiem coś bzyczy. Bzyczało tam niewątpliwie jakieś zamknięte szczelnie zwierzę, które ja nazywam komarami, a inni krwiopijcami. Oburzona faktem, że sprzedają ludziom jakieś buble z rozwścieczonymi komarami zawróciłam do sklepu. Przy kasie wyjaśniłam, co mnie zmusza do wymiany towaru, a panie tam stojące, chociaż miały lekki i ironiczny uśmiech na twarzy, sianko wymieniły mi na inny pakiecik. Pięknie podziękowałam (przepraszając również za kłopot z wymianą) udałam się do wyjścia. Jakież było moje zdumienie po przekroczeniu progu sklepu?! Oto w moim pakiecie z siankiem znowu zabzyczało, i to tak intensywnie, że nie miałam najmniejszej wątpliwości, że znowu mi sprzedano bubla z rozwścieczonymi komarami. Zrobiwszy krok do tyłu powróciłam do kasy i pań tam się obijających, które już nie uśmiechały się na mój widok, gdy zażądałam wymiany sianka z bzyczącymi komarami. Wzrok ich mówił otwarcie, ze ktoś tu ma nierówno pod sufitem, ale ze klient nasz pan, to wymienić sianko trzeba na nowe. Aby być pewną, że nie dają mi tego samego bubla poszłam między półki wybierać sianko sama. Przy kasie jeszcze raz podziękowałam za trud i przeprosiłam za upierdliwość. Czym prędzej opuściłam sklep. Kiedy znalazłam się przy aucie, i chcąc zapakować sianko do bagażnika, posłyszałam znowu ten dobrze znajomy bzyk, jeszcze bardziej rozwścieczonych komarów. No nieeeeeeee, tego już za wiele! - pomyślałam sobie zabijając w myślach całą obsługę sklepu zoologicznego. Krew wrzała w moich żyłach, w myślach układałam sobie reprymendę jaka obrzucę cały personel, i niczym torpeda w połączeniu z osą wpadłam do tego trefnego sklepu, rzucając tobołkiem siana na ladę, oraz wylewając z siebie to, co chciałam powiedzieć. Kasjerki z rozdziawionymi buziami pokornie wysłuchiwały moje przemyślenia na temat sprzedaży bubli, a grozę i powagę sytuacji spotęgował fakt, że nagle wszyscyśmy jak jeden mąż usłyszeli bzykanie komarów i to nawet bardzo intensywne! Dziewczyny przy kasie jedna przed drugą usprawiedliwiały się, że to nie ich wina, że takie sianko im gotowe dowożą, i że jeszcze raz mi uprzejmie je wymienią na nowa paczkę, i że w ogóle takie coś im pierwszy raz się przydarzyło. W pewnym momencie żal mi się ich zrobiło, i zgodziłam się również uprzejmie i bez żadnych wymian, zabrać trefne siano do domu, i więcej im głowy nie zawracać. Najwyżej wystawię otwartą torebkę na balkon, i same se gdzieś polecą w siną dal. Jak się rzekło tak też zrobiłam. Pożegnałam z lekkim chłodem panie z kasy, oraz niewielki tłumek ciekawskich klientów, nie oglądając się przy tym wstecz. Już przy aucie słyszałam bardzo znajomy mi dźwięk, ale udałam, że go nie słyszę. Rzuciłam tobołek do bagażnika licząc na to, że komary same popadają ze stresu i ciemności tam panujących. Zatrzasnąwszy bagażnik myślałam już tylko o tym, jaką będzie mieć minę moja pociecha, gdy mu o tym całym zdarzeniu opowiem. Otworzyłam drzwi i usiadłam za kierownicą. Nim zdążyłam przekręcić klucz w stacyjce usłyszałam coś, co zmroziło ponownie krew w moich żyłach. W środku auta panowała cisza, a bzykanie komarów dochodziło z mojej lewej kieszeni płaszcza, w której trzymałam moją kochaną komórkę...
Gdy ją odebrałam usłyszałam głos mojej pociechy, która z żalem wyrzucała mi, że od godziny próbuje się do mnie dodzwonić, ale ja nie odbierałam. W dodatku chciał mi przekazać, że zmienił mi w komórce muzyczkę na taki dźwięk komara...fajny prawda?
Jedynie Pan Bóg na Niebieskim Niebie widział moją minę, gdy się o tym dowiedziałam.
Przed oczyma miałam film z przejętymi kasjerkami w tle, które z przystawionym uchem do paczki z sianem, słyszały podobnie jak ja bzyczące komary...
Nie muszę chyba dodawać, że w tamtejszym sklepie zoologicznym do dnia dzisiejszego się już nie pokazałam.
I to już koniec przypowieści o sianku, a morał z niej taki, że od swoich komórek z daleka trzymajcie dzieciaki!
Amen :)

niedziela, 4 grudnia 2011

Druga niedziela adwentowa - Barbórkowa






Na Barbórkę!

Dziś górnikom składam w darze,
swe najlepsze pozdrowienia.
Jest to dla mnie dzień szczególny,
bo wspólnie odbieramy życzenia.
Im za trud i ciężką pracę,
zdrowie zostawione pod zięmią.
Za ciepło które mamy w domu,
wszyscy za to ich bardzo cenią.
Zatem wspólnie dziś świętujmy,
zacne święto Barbórkowe.
Wznieśmy toast w ich imieniu,
i wypijmy Nasze zdrowie.
Wszystkim Górnikom Szczęść Boże!

(nie moje, ale ładne :)

niedziela, 27 listopada 2011

Adwent...czas oczekiwania na przyjście Pana...






















Cóż...rozpoczyna się magiczny czas. Czas, w którym wszystko się może zdarzyć!
I aby za bardzo się nie rozpisywać i powtarzać przytoczę wiersz mądrego księżulka:

ADWENT

Każdego roku czekam
na nowy cud święta.

Bo jakże inaczej nazwać białą porę,
która nam wieści nowinę wprost z Nieba.

Po dolinach rozlega się światło łagodne.

To księżyc nocami sieje tę srebną poświatę
i niesie aż na szczyty odblask szczęścia swego.

Góry cieszą się wespół z ludźmi dobrej woli.

Ziemia choć w śniegu, bo zima w krąg ją ogarnia,
ogrzaną miłością nadchodzącego Boga.

Drogi ciemne i zgubne wyprostowane zostają,
zalane blaskiem gwiazd i ustrojone śpiewami.

Stąpać po nich możemy bezpiecznie i lekko.

A z gwiazd owych ta jedna zawisa nad miejscem,
wybranym spośród innych,
ochrzczonym - Betlejem.

ks. Janusz A. Kobierski


P.S. Piękny, prawda? :)

wtorek, 18 października 2011

Dialog z robakiem...czyli krótka rozprawa między mła, robakiem a poręczą...



Wstyd, wstyd, wstyd i jeszcze raz wstyd mi!
Ale po kolei. Wychodzę ci ja z domu swego do pracy, jak każdy porządny obywatel tego szesnastomilionowego kraju mlekiem i miodem płynącego, i od razu rzuca się moim modrym oczętom widok załączonego na obrazku robala, który mozolnie gramoli się na poręcz balkonu, tuz przy moich drzwiach wejściowych.
- O nieee! Nie będą mi się tu żadne robale wtranżalać do domu mego. Sorry zielony, spadaj na drzewo! - powiedziałam zadowolona z siebie, gdy jednym pstryknięciem próbowałam pomóc zielonemu w nauce latania. Niestety, to zielone coś trzymało się swoimi mackami zapalczywie barierki, i za nic w świecie nie chciało się jej puścić. Postanowiłam jeszcze raz dać pstryczka 'obcemu', bo przerażała mnie myśl, że taki stworek może dostać się na moja wycieraczkę, a później najzwyczajniej w świecie dostać się do mojego mieszkania. Jak już kiedyś wspomniałam, mam awersje do wszelakiego zwierza, które ma więcej niż cztery nogi. Jak pomyślałam tak i zrobiłam. Kolejnym pstryknięciem próbowałam zachwiać równowagę zielonego, ale jak poprzednim razem bestia nie dawała za wygraną.
- Hej, stary, no mówię przecież, żebyś spadał! Głuchy czy co? - kolejne pstryknięcie nie przyniosło żadnego rezultatu. - Wnerwiasz mnie robalu! Ostatni raz mówię: arrivederci amigo, do swidania kamarad, żegnam Pana, spadaj koleżko, oki!?! - Moja złość osiągała już powoli apogeum.
- Sama spadaj głupia pipo! - usłyszałam cichutką ripostę robaka, skierowaną najwyraźniej do mnie. Nie zdziwiło mnie wcale to, że przemówił do mnie ludzkim głosem, ale że śmiał mnie nazwać 'głupią pipą'!
- Ejjjj, zielony popaprańcu, komu pipa temu pipa! Wypraszam sobie takie epitety pod swoim adresem! - odpowiedziałam nieźle rozsierdzona brutalnością małego stwora.
- To czego się mnie czepiasz? Przeszkadzam ci? Zrobiłem ci coś złego?
- No niby nic mi nie zrobiłeś, specjalnie mi nie przeszkadzasz, ale nie cierpię robactwa wokół swojego domostwa.
- Jak tak bardzo przeszkadza ci robactwo, to pozamiataj najpierw te pajęczyny, które zwisają nad twoimi drzwiami. - Robak nie dawał za wygraną. Trochę miał w tym racji, ale nie będę żadnemu robalowi dawać satysfakcji z tego, że boję się nawet omiotnąć pajęczyny z obawy, że coś mi zleci na łeb, i pracę tę zlecam bardzo uprzejmemu sąsiadowi mieszkającemu tuż obok.
- Słuchaj no ty zielony przemądrzałku, nie będę z tobą dyskutować o moich pajęczynach, ale po co się pchasz tu na siódme piętro? Nie lepiej pofruwać gdzieś na pobliskie drzewka, zobacz ile ich tu mamy! - pokazałam mu palcem widok na lasy, które rozciągają się tuż za naszym blokiem.
- Dość mam już latania od jednego drzewa do drugiego. Od jednej gałązki do drugiej. - Zaoponował ze smutkiem w głosie. - Jestem ambitnym robakiem, i chcę poznać świat z innej perspektywy. Wybrałem wspinaczkę. - dodał.
- I co, tą perspektywą ma być 11-sto piętrowy blok? - zapytałam lekko zdziwiona.
- Tak. Dokładnie tak. Chcę się wspiąć na ten wielki dom. To moje marzenie.
- A co potem? Dlaczego po prostu sobie na to jedenaste pięterko nie podfruniesz? zapytałam szczerze zdziwiona. - Poza tym, są na tym świecie wyższe budynki, z których są naprawdę piękniejsze widoki, uwierz mi. - Byłam ciekawa, co mi na to odpowie.
- Jak ty nic nie rozumiesz kobieto! - zirytował się lekko. - Nie sztuką jest iść zawsze na łatwiznę, używać półśrodków, układów, krętych ścieżek, szachrajskich zagrywek i tym podobne. Sztuką jest wyrzec się czegoś, do czego jest się przyzwyczajony, co jest dla nas oczywistością jak na przykład u mnie latanie, ale też spróbować spełniać swoje marzenia w inny irracjonalny sposób, kumasz?
- Nie, nie za bardzo, ale może dlatego, ze nie zdążyłam wypić dzisiaj porządnej kawy. Wiesz, spieszę się otworzyć mój sklepik.
- No i po co ten pośpiech? - zapytał. - Mogłaś wstać pół godziny wcześniej i ją sobie zrobić, zamiast wiercić się w wyrku z boku na bok. A wracając do poprzedniego tematu, to powinnaś zainwestować w dobry rower i jeździć nim do pracy, wtedy zrozumiałabyś o czym mówię. - dodał merytorycznym tonem.
-O ja cię, wydaje mi się, że nasza dyskusja zaczęła się od momentu, kiedy to chciałam cię strącić z tej poręczy, a ty mi tu napieprzasz o rowerze! - rzuciłam wściekle, bo tak naprawdę nie znoszę rowerów. - Poza tym kocham swój sklepik, to było właśnie moje marzenie, aby go otworzyć. - dowaliłam mu.
- No właśnie, dobrze, że do tego powróciłaś. Wyobraź sobie analogiczną sytuację: codziennie, mozolnie wykonujesz jakąś prace, nabierasz doświadczenia, dzień po dniu wdrapujesz się wyżej i wyżej, wreszcie wspinasz się na najwyższy szczebel, bo chcesz realizować swoje marzenia, aż tu nagle spotykasz na swojej drodze kogoś, kto jednym kopniakiem w odwłok sprowadza cie do parteru. Jak się wtedy czujesz? - zapytał szyderczym tonem.
I wtedy mnie olśniło. Przypomniałam sobie moją poprzednią pracę, kiedy to pokonując barierę językową, stałam się z przysłowiowej sprzątaczki - główna księgową potężnej i prężnej korporacji. Praca, którą wykonywałam nie była pracą o której zawsze marzyłam, ale w dobie kryzysu musiałam się przebranżować i jakoś ją polubić. I gdy już zżyłam się z moją nową funkcją, pewnego, pięknego dnia, pojawiła się pewna głupia pipa, która celnym kopem w mój zadek, strąciła mnie ze stołka, z którego miałam mieć piękne widoki na przyszłość. Tym samym pozbawiła mnie spełnienia moich ówczesnych marzeń związanych z firmą. Na swoje szczęście jestem jak kot, który jak spada, to na cztery łapy, otrząsa się, liże rany i idzie dalej. Dzięki temu upadkowi mam dzisiaj swój własny sklep, szalone życie, oraz o jedno doświadczenie więcej, które sprawiło, że mam twardszy odwłok. A przede wszystkim spełniłam swoje prawdziwe marzenie. Spojrzałam tajemniczo na zielonego robaka, który wpatrywał się we mnie tymi swoimi wypustkami na głowie, i kiedy się tego najmniej spodziewał szturchnęłam go kluczem, a gdy spadał na dół krzyknęłam za barierkę:
- Spełniaj swoje prawdziwe marzenia robaczku!
- Jaaak mogłaaaś! To nie fairrrrr! - usłyszałam cichy krzyk z okolicy czwartego piętra.
- Fair, fair. Jeszcze mi kiedyś za to podziękujesz! - odkrzyknęłam z chytrym uśmieszkiem na twarzy.
- Ale będę musiał wszystko zaczynać od nowa! - dobiegło mnie jego rozpaczliwe łkanie.
- I oto właśnie chodzi! Masz skrzydła, więc wspinaj się i polegaj na nich, bo zostały do tego stworzone! Czasami porządny kopniak od życia mobilizuje nas nie tylko do spełnienia swoich marzeń, ale pomaga również je natychmiast realizować. Jednym zdaniem: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! I tego się trzymajmy! Tak kurczowo, jak ty trzymałeś się tej poręczy.
Bon voyage!

-

wtorek, 27 września 2011

Sezon na Nostalgię....


...uważam za otwarty!
A co za tym idzie, zaczynam się poważnie zastanawiać nad tym, czy ma sens jeszcze robić cokolwiek. Za chwilę wejdziemy hucznie w 2012-sty rok, który ma być ostatnim dla większości mieszkańców naszej planety. Wkurza mnie to, że na półkach sklepowych pełno już bożonarodzeniowych pierdółek, które i tak już nikomu do niczego się nie przydadzą, a wręcz przeciwnie - zaśmiecą jeszcze bardziej tą i tak już zaśmieconą na maksa naszą biedną ziemię. Kurdę, jaki to wstyd będzie, jak po nas zawitają tu jacyś kosmici, i znajdą jakieś badziewne cacuszka z napisem "Made in China"! Toż kapcie im z nóg pospadają ze śmiechu, tudzież poplują wszystkie monitory oglądając po raz enty "Kevin sam w domu" albo "Bad Santa". Już teraz mi jest wstyd za naszą cywilizację!
No dobra, ale dosyć rozczulania się nad kosmitami, przejdźmy do meritum tej notki, bo właściwie to chciałam pochwalić się nowym wierszem, który dzisiaj napisałam będąc pod wrażeniem cudownej pogody i migających w słońcu nitek babiego lata. I tego się trzymajmy!


Babie lato

Dokąd, dokąd to uciekasz urocze babie lato?
Dokąd, dokąd to zabierasz tego lata czar?
Pocałunki drżą wciąż na mych rozpalonych ustach
A w szalonym sercu tli się jeszcze letni żar.

Śpóźnionym ptakiem popedzę po błękitnym niebie
Szalonym wiatrem poplątam wszystkie nici twe
I jak zakochana Ariadna w labiryncie wspomnień
Kłębuszkiem marzeń do siebie znów przyciągnę cię.

Z ostatnich promieni słońca utkam dywan złoty
Z płomiennych, spadajacych lisci zrobię sobie koronę
W zapachu ogrodowych kwiatów jeszcze się wykąpię
Nim smutna jesień dostojnie zasiądzie na swym tronie.


Deventer, 27 wrzesien 2011

Aldona Kołacz

piątek, 2 września 2011

Myślę - więc jestem?! A jeśli jestem - to kim?



Ktoś niedawno zadał mi ćwieka, zadając mi na pozór jedno i bardzo łatwe pytanie: kim jesteś?
Zastanowiłam się chwilę i odpowiedziałam: tak naprawdę jeszcze nie wiem, muszę się nad tym poważnie zastanowić. Jak znajdę odpowiedz to dowiesz się pierwszy. Musisz mi jednak zadać jakieś pytania pomocnicze, bo wtedy łatwiej będzie mi sprecyzować swoje odpowiedzi. Minęło trochę czasu, ale mam już jako takie przemyślenia na temat swojej osoby. Przyznam, że sama jestem sobą zaskoczona. Poniżej moje odpowiedzi.

Jaka jestem?
Delikatna, wrażliwa, ambitna, niepowtarzalna. Ludzie twierdzą, że mam ogromną charyzmę, którą zjednuję sobie przyjaciół i znajomych. Ale łatwo też jest mnie zranić, ponieważ za bardzo ufam ludziom. Wolę w nich widzieć pozytywne cechy niż od razu skreślać, jednak takie podejście nie zawsze sprawdza się w życiu...stąd te połamane skrzydła, pokiereszowane serce...

W co wierzę i kto jest moim autorytetem?
Bóg i wiara odgrywają bardzo ważną rolę w moim życiu.
Autorytetem dla mnie jest: Jezus Chrystus, który poprzez swoją męczeńską śmierć ukazał ludziom drogę, którą należy podążać, oraz jakimi wartościami kierować się w życiu. Jego następcy Św. Paweł i Błogosławiony Jan Pawel II, Błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty - to ludzie, którzy udowodnili, że można dokonywać wyborów w życiu, poświęcając się całkowicie innym ludziom...

Rodzina dla mnie to:
Jedna z najważniejszych wartości w życiu, która ukształtowała moja osobowość. Instytucja, w której istnieje system patriarchalno - matriarchalny, wychowujący potomstwo według wybranych wzorców moralnych i społecznych, gdzie z pokolenia na pokolenie przekazywane są tradycje i obyczaje. Rodzina kształtuje również wrażliwość na otaczający nas świat. To w domu rodzinnym kształtują się nasze korzenie. Jeśli te korzenie dostały solidną glebę i podporę, to wyrasta z nich silne, samodzielne drzewo wydające wartościowe owoce.

Nauka/praca dla mnie to:
Brama do poznania świata. Człowiek wykształcony ma wiekszą wiedzę poznawczą, potrafi ustalać priorytety w swoim życiu, łatwiej odnosi sukcesy. Praca na pewno uszlachetnia w nas charakter, oczywiście pod warunkiem, że wykonujemy pracę z przyjemności - nie z przymusu!

Marzenia:
Marzę o tym, aby pewnego dnia obudzić się, włączyć telewizor i obejrzeć dziennik, w którym dowiem się że: nie ma już na świecie wojen, głodu, kataklizmów, chorób oraz nienawisci na tle rasowym i wyznaniowym...

Czego nie lubię:
Tradycyjnie - poniedziałków, spóźnialskich ludzi, którzy nie szanują czasu innych ludzi, oraz ludzi głupich! Nie lubię też sera żółtego z kminkiem, na którego widok uciekam, gdzie pieprz rośnie!

Co robię w wolnym czasie:
Zacznijmy od tego, że tego wolnego czasu mam niewiele - prawie jak na lekarstwo, a jeśli go mam, to lubię poczytać książki, posłuchać muzyki, wyjść do kina lub teatru, ewentualnie do dobrej knajpki czy restauracji, pozwiedzać jakieś muzea, czy najzwyczajniej odwiedzić przyjaciół.

Na bezludną wyspę wzięłabym:
Całą swoją bibliotekę, mp4 z 10 tysiącamy różnych piosenek i nagrań, komplet baterii napędzanych energią słoneczną, mojego syna i...ewentualnie fajnego faceta do podtrzymywania towarzystwa...ekhem!

Zwierzęta które chciałabym mieć:
Kury w ogródku znoszące pyszne jajka, czarnego kota, który będzie mruczał na moich kolanach, gdy będę już staruszką siedzącą w bujanym fotelu, kolorowe rybki w akwarium, które notabene od kilku tygodni już posiadam, oraz żółwia, którego przymierzam się też dokupić w najbliższym czasie.

Mój ulubiony artysta/malarz/pisarz:
Wymienię nielicznych, ale naprawdę tych, którzy mnie inspirują, którzy w jakiś sposób zmienili moje życie. Wielki Artysta to mistyczny Leonardo Da Vinci, wielki Malarz to mistrz pędzla Jan Matejko, wielki Pisarz to idol mojego dzieciństwa Henryk Sienkiewicz, któremu zawdzięczam podróże po pustyniach i puszczach, i dzięki tym podróżom pokochałam Egipt oraz archeologię. Następnie w kolejce czeka Paulo Coelho, który przekazał mi wiedzę alchemiczną i pozwolił odkryć na nowo, że nie wszystko jest złotem, co się świeci. Wreszcie Dan Brown, którego popularność ma tylu samo przeciwników jak i wielbicieli. Ja zaliczam się jak widać do tych drugich, ponieważ lubię od czasu do czasu poczytać coś mniej ambitnego, ale nie pozbawionego sensu. Jest jeszcze wielu innych, których tu nie wymienię, bo jest ich zbyt dużo. Poza tym, wciąż odkrywam nowych twórców, którymi się zachwycam.

Moje ulubione miejsca to:
Wszystkie nadmorskie plaże świata, z naciskiem na plaże nadbałtyckie, bo po primo: najczęściej je odwiedzam, po drugie primo: tylko na polskich plażach można znaleźć najpiękniejsze bursztyny, a po trzecie primo: polskie morze ma najpiękniejszą barwę świata, po czwarte i ostatnie primo: takich zachodów słońca jak nad Bałtykiem nigdy się nie zapomina! I tego się trzymajmy :)

Osoba której szukam w życiu to:
Zdecydowanie ktoś, kto będzie mógł nadążać za moimi krokami i stanami umysłu. Ktoś, kto wierzy w Boga, jest rozwinięty intelektualnie, nie ma nałogów - za to ma pasje, które realizuje. Poza tym wszystkim cenię sobie prawdomówność i kulture osobistą, szacunek do świata, ludzi i zwierząt...
Dobrze też by było, gdyby chodził w mundurze...najlepiej marynarskim, bo jak mityczna Penelopa jestem wierna i potrafię czekać...

Ot, i cała ja!

środa, 31 sierpnia 2011

Baju, baju....




...ostatnia notka była w maju!
Ale ten czas leci...
Boli mnie jakiś ząb, który spowodował, że mam opuchniety pychol, goraczkę i za 3 godziny mam umówioną wizyte u dentysty. Będzię jak w horrorze, bo ja spotkania z przedstawicielem tego zawodu staram się oganiczyć do minimum. Tylko kontrola i nagłe przypadki jak ten. Na szczęście nie występuja one często! ale cykora mam :(

czwartek, 19 maja 2011

Chrząszcz brzmi w trzcinie, w Szebrzeszczynie...



....a u mnie chrabąszcze zaszyły się w gąszcze na moim balkonie, a wieczorem i nad ranem wyfruwają sobie dranie! :)
Ale do rzeczy. Musiałam dzisiaj o czwartej rano przyjąć towar, więc udałam się do mojego sklepu. Chciałam sprawdzić jaka jest pogoda, wiec wyszłam na balkon celem jej ustalenia. I wtedy doznałam szoku, bo przed nosem przeleciało mi jakieś niezidentyfikowane stworzenie, które absolutnie nie wyglądało na komara, ani na muchę. Zapaliłam lampkę, i wtedy wyszło szydło z wora, a dokładniej pozlatywały się rozanielone chrabąszczyki, które zamieszkiwują okoliczne korony drzew, tuż za moim balkonem. Jeden nawet miał falstart i wylądował mi pod nogami, na co ja zareagowalam wzdrygnięciem się, ponieważ mam awersję do wszelakiego stworzenia, które ma wiecej niź cztery nogi. Bidulek leżał sobie na pleckach, wymachiwał łapkami, krecił w kołeczko na swych chitynowych skrzydełkach i błagalnym wzrokiem prosił, aby mu ulżyć w tym cierpieniu. Jako, że z natury jestem pro-ekologiczna i pro-naturalna, więc lekkim i delikatnym kopnięciem czubkiem mojego bucika, przywróciłam owada do normalnej pozy, a ten w podziękowaniu wzbił się w przestworza i tyle go widziałam. W ogóle to byłam zdziwiona, że już się pojawiły chrabąszcze, bo ponoć zwiastują upalne lato. Cięzko mi w to uwierzyć, tym bardziej, ze od tygodnia leje jak z cebra, a temperatura waha się w okolicach 13 stopni celcjusza. Pożyjemy , zobaczymy. A na zakończenie tradycyjnie limeryk o chrabąszczu, oczywiście mojego autorstwa!

Chrabąszcz

Nowobogacki chrabąszcz bez żadnych brewerii
Poderwać chciał chrabąszczkę, więc zabrał ją do galerii.
Chrabąszczka ośmielona młodzieńca zalotami
Szalała jego kasą jak fala tsunami
On zaś chciał sprostać każdej jej fanaberii.

sobota, 14 maja 2011

Eurovision...Eurovision...



...dupovizjon! Sranie w banie na ekranie!
Ja wiedziałam, że tak się to skończy! wiedziałam, mówiłam o tym, tylko nikt mnie nie słuchał! Jestem niepocieszona, wkurzona, i w ogóle proszę się nie zbliżać na odległość kraty, bo pogryzę! I co? Taka solidarność w Polakach, że aż płakać się chce! A właściwie to wyć! Te wszystkie inne nacje potrafią się dogadać, spiąć, wysłać tego pieprzonego sms'a albo dwa, byle ich reprezentant nawet z dupowata piosenką przepchał się do przodu, tylko nie nasi! A zawsze się mówiło - Polak potrafi! - qrffa, jak widzę reklamę z Antonio Banderasem, to znowu chce mi się wyć! Bo Polak potrafił, ale dwadzieścia lat temu, jak żył w biedzie i był uciskany. W demokratycznej i wolnej od komunizmu Polsce typowy Polak ma w doopie Eurowizję, Solidarność a nawet własny kraj. Słowo "Patriotyzm" straciło na wartości, a nawet parafrazując pewne ugrupowanie polityczne stało się obciachowe! Nigdy polityka mnie nie interesowała, ale od czasu tajemniczej śmierci dziewięćdziesięciu sześciu niewinnych osób, mam niepochamowaną ochotę wykrzyczeć swój żal do ludzi rządzących moim krajem, i zapytać wprost: co to do kurwy nędzy ma wszystko znaczyć? Dlaczego ludzie muszą wyjeżdzać po chleb za granicę? Dlaczego w Polsce nie ma średniej klasy? Dlaczego starzy ludzie, którzy walczyli o wolność i demokrację dzisiaj muszą grzebać w śmietnikach? Dlaczego polskie dzieci chodzą głodne? Kto do tego w końcu dopuścił? I czy tym wszystkim wysoko postawionym dostojnikom państwowym nie jest wstyd, kiedy historia ich będzie rozliczać?? To przez takich ludzi, którzy myślą tylko o sobie i o korycie, z którego pragną jak najwięcej uszczknąć, normalny człowiek zatracił swoja narodową dumę! Ludzie stają się sobie wilkami, jad i nienawiść aż kipie w naszym narodzie! Wierzyć mi się nie chce, że nikt tego nie widzi. Nie chcę być wyrocznią delficką, ale oby nie sprawdziło się wiekopomne wieszczenie Wyspiańskiego: "Miałeś, chamie, złoty róg, miałeś, chamie, czapkę z piór: czapki wicher niesie, róg huka po lesie, ostał ci się ino sznur, ostał
ci się ino sznur"...


P.S. A piosenka Magdaleny Tul była zajebista, i miała jak największe szanse na wygraną, gdybyśmy ja solidarnie "popchali" do finału. A tak...a tak mamy to co mamy,
i szkoda płakać nad rozlanym mlekiem.

niedziela, 1 maja 2011

Modliliśmy się o tę beatyfikację, modliliśmy się...



Modlitwa o beatyfikację Sługi Bożego Jana Pawła II



Boże w Trójcy Przenajświętszej,
dziękujemy Ci za to,
że dałeś Kościołowi
Papieża Jana Pawła II
i sprawiłeś,
że zajaśniała w nim
Twoja ojcowska dobroć,
chwała krzyża Chrystusa
i blask Ducha miłości.
On, zawierzając całkowicie
Twojemu miłosierdziu
i matczynemu wstawiennictwu
Maryi,
stał się żywym obrazem
Jezusa Dobrego Pasterza,
wskazując nam świętość,
wysoką miarę
życia chrześcijańskiego,
jako drogę do osiągnięcia
wiecznego zjednoczenia z Tobą.
Udziel nam,
za jego przyczyną,
zgodnie z Twoją wolą,
tej łaski, o którą prosimy,
z nadzieją,
że zostanie on rychło
włączony w poczet
Twoich świętych.


...aż wymodliliśmy.

Połtora miliona ludzi zgromadzonych dzisiaj na placu przed
bazyliką Świętego Piotra nie może się mylić.
Dziękuję Ci Boże za ten cud :)***

piątek, 29 kwietnia 2011

Ach, co to był za ślub!


Chciałoby się wyśpiewać, ale naprawdę był to piękny, romantyczny i zarazem skromny ślub, mimo całego tego rozmachu logistyczno - ekonomicznego. Wiadomo, goście nie byle jacy z różnych zakątków ziemi się zjechali, nawet swym sokolim wzrokiem wypatrzylam naszych, czyli Ksiecia Alexandra i Maxymę reprezentujących Księstwo Niderlandii. Co prawda na 3 minutki przed południem Katedra Westminsterska przypominała targowisko próżności (na 1900 znajdujących się tam osób 1000 miało na głowach najdziwniejsze okazy kapeluszy, pióropuszy, garnków, misek, rogów i Bóg jeden wie czego jeszcze :)ale i tak wszystkich przyćmiła osobowość oraz ślubna szata pięknej a zarazem skromnej panny młodej, na której spoczęły wszystkie oczy obecnych gości oraz ludzi, którzy ogłądali tak jak ja, transmisję w TiVi na całym świecie. Ponoć dwa miliardy. Jako ostatnia została wprowadzona przez swojego ojca do Koscioła, i oddana w "ramiona" Księcia Williama. I najfajniejsze w tym wszystkim było to, że do Kościoła weszła Kate Middelton - zwyczajna, fajna dziewczyna z sąsiedztwa, a wyszła śliczna, dystyngowana, pełna gracji Księżna Catherine Cambridge, która od dzisiaj swoją pozycją godnie reprezentować będzie rodzinę królewską Wielkiej Brytanii.
Wsółczesna bajka, która jak wszystkie bajki powinna zakończyć się słowami: i żyli długo i szczęśliwie...
I oby nigdy nie powórzył się los matki pana młodego, która 30 lat temu zawładneła sercami Brytyjczyków, ale nie swojego męża, i której dzisiaj fizycznie zabrakło obok pierworodnego. Mam jednak nieodparte wrażenie i uczucie, że własnie dzisiaj, duch Księżnej Diany był blizej syna niż własny ojciec. Stąd ta piękna i słoneczna pogoda, która według meteorologów miała być deszczowa i zimna. W końcu to jest bajka...nieprawdaż? :-)

niedziela, 24 kwietnia 2011

Alleluja! Alleluja!




Jest cudna pogoda. Życie, które dzisiaj na nowo się odrodziło, przepaja miłością do świata, do ludzi, ale czy do wszystkich? Czasami wydaje mi się że jestem zbyt krytyczna. Wymagam od ludzi zbyt wiele, ale taki już mam charakter. Wymagam bardzo wiele od siebie i wydaje mi się, że równie od innych mogę oczekiwać tego samego. Brzydzę się obłudą i hipokryzją. Mówię na głos i otwarcie to, co mi się nie podoba, a to niepodoba się niektórym. Mam to w nosie. Razem z Zmartwychwstałym Jezusem pragnę przeżyć ten czas spokojnie i radośnie, z nadzieją na wiele łask.

Z okazji Świąt Wielkanocnych życzę wszystkiego tego,co od Boga pochodzi, oby skrzydła wiary przykryły kamienie zwątpienia i uniosły serca ponad przemijanie. Niech radosne Alleluja będzie dla Was ostoją miłości i wiary. Niech pogoda ducha towarzyszy Wam w trudzie każdego dnia. Wiele szczęścia na co dzień!

I tradycyjnie wklejam poezję, adekwatną do celebrowanych uroczystości.


Wielkanoc


Droga, wierzba sadzona wśród zielonej łąki,
Na której pierwsze jaskry żółcieją i mlecze.
Pośród wierzb po kamieniach wąska struga ciecze,
A pod niebem wysoko śpiewają skowronki.

Wśród tej łąki wilgotnej od porannej rosy,
Droga, ktorą co święto szli ludzie ze śpiewką,
Idzie sobie Pan Jezus, wpółnagi i bosy
Z wielkanocną w przebitej dłoni choragiewką.

Naprzeciw idzie chłopka. Ma kosy złociste,
Łowicka jej spódniczka i piękna zapaska.
Poznała Zbawiciela z świętego obrazka,
Upadła na kolana i krzyknęła: "Chryste!".

Bije głową o ziemię z serdeczną rozpaczą,
A Chrystus się pochylił nad klęczącym ciałem
I rzeknie: "Powiedz ludziom, niech więcej nie płaczą,
Dwa dni leżałem w grobie. I dziś zmartwychwstałem.


Jan Lechoń

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Niedziela Palmowa u Łysych...




...mineła spokojnie i jak zawsze kolorowo, ale nie o tym chciałam ci ja pisać.
Ja chciałam tylko napisać, że święta tuż tuż, a roboty od groma i ciut ciut. Nie wiem, kiedy ja to wszystko ogarnę, ale wiem na pewno: ogarnać to muszę! Bo inaczej będzie dupa blada a nie przyjemne świeta. Więc się streszczam, robię rząd, i wypadam jak najszybciej stąd. Pojawię się pewnikiem wkrótce z świątecznymi przemyśleniami i życzeniami, ale dzisiaj czekają na mnie okna do umycia, i jeszcze trochę innej pracy. Korzystając z okazji, że zaczął się Wielki Tydzień i czas ku temu jak najbardziej odpowiedni, zamieszczę jeszcze przepis żurku Aldony, bo ostatnio ktoś mnie bardzo za niego pochwalił. Przyznam nieskromnie, że była to moja autorska wersja z ulepszaczem w roli głównej. A wiec do dzieła!





Będziesz potrzebować takich oto składników:
3 l. wody
2 x zakwas żurku śląskiego
1 x włoszczyzna
1 x śmietanka 18 % do zupy
1/2 kg ziemniaków ugotowanych i potłuczonych
4 ugotowane na twardo jajka
Szczypta Vegety tudzież rodzimego Kucharka do smaku
4 pęta kielbasy białej
Pęczek świeżych ziół (natka pietruszki, koperek, kolendra)

Ziemniaki ugotowac na miękko i potłuc.
Obraną i wymytą Włoszczyznę (marchew, seler, por, pietruszka) dodać do wody i zagotować do miękości. Dodać vegety do smaku. Wrzucić białą surową kiełbaske i jeszcze 10 minut pogotować nastepnie zmiejszyć ogień. Zakwas żuru dobrze wymieszać. Włoszczyznę i kiełbaski wyciągnąć na talerz (ja wyciągam tylko kiełbaskę i kroję ją na plasterki - warzywa wyjadam osobno:) następnie wlać zakwas do wywaru i lekko podgotować 15 minut. Zabielić żurek śmietanką według uznania. Na talerz wyłożyc dwie łyżki potłuczonych ziemniaczków, w środek włożyc dwie połowki ugotowanych jajek, posypać drobno posiekanymi ziołami. Następnie wszystko zalać gorącym żurem z pokrojona kielbaską. Podawać z wielką gracją - tak jakby to było danie królewskie a nie chłopskie. Gwarantuję Twojemu podniebieniu artystyczne uniesienie. Smacznego!

P.S. Ilekroć słyszę słowo "żurek' zawsze nucę tę piosenkę: żółta żaba żarła żur..żaba żółta żarła żur...itp.
Ćwiczenie pięknej mowy polskiej przy garach...absolutnie połączenie przyjemności z pożytecznym, nieprawdaz?

niedziela, 10 kwietnia 2011



O Katyniu, przez pierwsze 50 lat po wojnie, w Polsce komunistycznej, nie wolno było rozmawiać, chociaż i tak każdy o tym rozmawiał. Oczywiście w jak największej konspiracji. Kiedy nadeszły już czasy, że rozmawiać już było można, to wówczas ci, którzy byli odpowiedzialni za te zbrodnie, rozmawiać nie chcieli. I tak minęło na chandryczkowaniu 70 lat...
My pamietaliśmy - ONI chcieli zapomnieć, a najlepiej to chcieliby, aby nikt nigdy się o tym nie dowiedział. Na przekór losu, 10 kwietnia 2010 roku cały świat zaczął o tym mówić. Oni mówili, a MY płakaliśmy...na przekór losu. Cześć ICH Pamięci. Tych 25 tysiecy zdradziecko pomordowanych i tych 96, z których los zadrwił okrutnie. Chichot losu...to była moja pierwsza myśl, gdy dowiedziałam się o katastrofie samolotu prezydenckiego. Rok po niej, w rocznicę śmierci tylu niewinnych ludzi napisałam pod tym samym tytułem mój kolejny wiersz, który zamieszczam poniżej.



"Chichot Losu"

Słyszysz?
Ten chichot losu,
ktory się przetoczył
po katyńskim lesie?

Słyszysz?
Wiatr tarmosi drzewa,
smutek w trawie śpiewa,
szloch gdzieś echo niesie.

Widzisz?
Te Dusze zmartwione
w lesie rozrzucone,
do światła podążają.

Widzisz?
Uczcić pamięć chcieli
w lesie pogineli,
i swój grób tam mają.

Czujesz?
Jeziora jak łzy słone
wylane przez matkę, żonę
z brzegów już wystąpiły.

Czujesz?
To znowu chichot losu
Historii odmówił głosu
Robale z nas zadrwiły...

Aldona Kołacz 10-04-2011, Deventer

niedziela, 3 kwietnia 2011

Sen proroczy czyli...Lawendowe Pola


Miałam sen. Gościłam u jakiejś rodziny w maleńkiej miejscowości usytuowanej gdzieś na południu Francji tudzież w dalekiej Toskanii, bo w śnie widziałam drogi obramowane cyprysami i spacerowałam po polach pokrytych calkowicie fioletem. A może było to magiczne miejsce całkowicie wymyślone przez moją fantazję ?...nieważne. Ważne były okoliczności, które tam mnie sprowadziły. A wracając do opisu snu, to słońce dopiero co wschodziło na cudne, bezchmurne niebo, poranna mgła unosiła zapach lawendy mieszając ją z rozmarynem, miętą, oregano i tymiankiem. Intensywny zapach ziół sprawił, że czułam się odprężona, moje zmysły były wyciszone i chciało mi się...płakać! Byłam w tym śnie kimś, kto szukał ukojenia dla swojej duszy, spokoju dla uszu i wyrafinowanych wrażen dla oczu. Moja podświadomość pracowała chyba na najwyższych obrotach, bo to było niesamowite przeżycie, zwłaszcza, że od dawna marzy mi się podróż do Włoch - ze szczególnym naciskiem na Toskanię, i do Francji - w okolice Prowansji, i to dokladnie w porze roku, gdy tamtejsze pola pokrywają się moją ulubioną barwą- czyli fioletem. Chciałabym zaliczyć tak zwany Lawendowy Szlak, gdzie podróż rozpoczyna się od odwiedzin w Muzeum Lawendy w miejscowości COUSTELLET. Póżniej przejazd do maleńkiego LAGARDE D'APT, w którym mieszka 33 mieszkańców, znajduje się jeden kościół, oberża i dwie destylarnie lawendy - samo serce lawendowego regionu! Następnie przejazd przez ST CHRISTOL do malowniczego SAULT, miasta otoczonego polami lawendy, uznawanego za jej stolicę. Chciałabym pospacerować po miasteczku, pochodzić i poodpoczywać w ogrodzie lawendy, dokonać zakupów miejscowych specjałów: nugatu, macarons i oczywiście miodu lawendowego. Czuję, że z tej wyprawy powstałaby fajna historia, którą nazwałabym "Lawendowe Pola". Właśnie w moim proroczym śnie napisałam książkę pod tym samym tytulem! Przyśnił mi się zaraz po obejrzeniu mojego ukochanego filmu, którego nazwa po polsku brzmi" Pod słońcem Toskanii". Czyżbym tak bardzo zasugerowała się życiem mojej ulubionej bohaterki z tego filmu? Ona również szukała swojego miejsca na ziemi, gdzie mogłaby pisać i w końcu je znalazła. Ja - wciąż jeszcze go poszukuję. I nie ważne gdzie w tym śnie tak naprawdę byłam - W Toskanii czy w Prowansji - ważne było przesłanie tego snu: gdy jedne drzwi za Tobą się zamykają, inne ktoś Ci na oścież otwiera...najwyższy czas, by przez nie przejść!

Motto na dzisiejszy dzień:

"Kiedyś będę szczęśliwa. Tak zajebiście szczęśliwa, że zacznę widzieć na różowo, mówić poezją, pierdzieć tęczą, a wokół mnie, niczym aura, fruwać będą pieprzone ptaszki, serduszka i kwiatuszki, o!"
Giltley Rage

sobota, 2 kwietnia 2011

Santo Subito to za mało!



Już mam! Medal pamiątkowy, który bardzo chciałam mieć w swojej kolekcji pamiątek po
Ojcu Świętym. Dziśiaj mija sześć lat od Jego śmierci, a mnie się wydaje jakby to było wczoraj.
Umierał na oczach całego świata, ale w tej ostatniej drodze tak naprawdę był sam...
Dziś jest już tam, gdzie podążał całe swoje życie - w Domu Ojca Swego.
Dziś zamiast smućic się, cieszmy się, że był wśród nas, że pozostawił tyle dobrego po sobie.
Jeśli ktoś miał oczy i uszy szeroko otwarte na Jego nauki, ten wie, że Bóg Go nie zesłal nam bez powodu...
Troszkę mnie dziśiaj wsparła wena i pozwoliła wyskrobać to, co poniżej zamieszczam:

"W rocznicę śmierci"

Gdy nad ziemią znów zapanowały ciemności,
Zgroza i Strach zajrzał w źrenice ludzkości
Ty Zesłałeś Boże całemu światu Anioła,
by ocierał krople potu z naszego czoła,
by łzy osuszał jednym swoim gestem,
by czynił dobro całym swoim papiestwem,
by zaraził nas swoją nieskończoną miłością,
by dzielł się z nami przeogromną mądrością,
by słuzył pokornie ludzkości oraz Tobie
by na koniec złożyć kości swoje w grobie.
Dwa tysiace lat temu Jezus podjął ten wątek,
by dowieść maluczkim, że śmierć tu na ziemi
oznacza u Ojca w Niebie...zycia poczatek...


A. Kołacz

wtorek, 8 marca 2011

Z cyklu: Dzień Kobiet czyli relikt z daaawnych czasów...



...kiedy to kobiety upomnialy sie o swoje. Ale do rzeczy. Wszystkim wydaje się, że to komuniści ze wschodniej Europy pierwsi wpadli na pomysł, by właśnie tego dnia kobietom harującym jak woły w fabrykach, na polach, w domach zafundować gratisową parę rajtuz pończochowych + tradycyjny goździk koloru czerwonego w ilosci jedna sztuka na białogłowę. Niestety, jakkolwiek by na to nie spojrzeć, to okazuje się, że tradycja przywlokła się jak zaraza z Ameryki, ponieważ to tam tak naprawdę wszystko się zaczęło. A zaczęło się niemiło, bo 129 ofiarami, które zginęły w wielkim pożarze pewnej nowojorskiej fabryki, którą właściciel dosłownie zamknął, by stłumić bunt 15 tysięcy rozsierdzonych kobiet domagających się równouprawnienia oraz podwyższenia płac oraz warunków pracy. A stało się to 8 marca 1908 roku. I na pamiątkę właśnie tego wydarzenia kobiety świetują co roku swoje święto. W późniejszych czasach zwyczaj obchodzenia Święta Kobiet rozprzestrzenił się po calej Europie, ale najbardziej celebrowany był tylko w krajach komunistycznych. W dawnym Związku Radzieckim dzień ten nawet był wolnym od pracy, a panowie mieli jeszcze jedną okazję by hucznie ten dzień celebrować upijając sie w trzy dupy. W Polsce tradycja umarła śmiercią naturalną, gdy w roku 1993 po różnych przemianach politycznych, ówczesna Pani Premier Hanna Suchocka je zniosła. A szkoda. Bo chociaż kobiety należy szanować cały rok, to w tym jednym, jedynym dniu czułyśmy się takie jakieś wyjątkowe...nieprawdaż???

Z serdecznymi życzeniami dla wszystkich wspaniałych kobiet tradycyjny goździk w ilości sztuk trzy + wazon :)



P.S. Z ostatniej chwili: narodził się bez bólu, za to z humorem. Limeryk - jak najbardziej pasujący do dzisiejszego swięta.

Dzień Kobiet

Ósmego marca kazdego roku, na całym prawie świecie
Panowie bardzo chętnie składają życzenia kobiecie.
Lecz bywają też panowie wyjątkowi
dla ktorych problem to stanowi,
i dzień ten mają gdzieś, a gdzie? Same chyba wiecie!

Aldona Kołacz

sobota, 5 marca 2011

Z cyklu: Przyleciał se Bociek do Holandii...



...by wiosnę zwiastować, i mam nadzieję, że tak się niebawem stanie.
A tak przy okazji powiedzieć chcę wszystkim tym, którzy nie wiedzą i nie doceniają faktu, że TYLKO Polska jest prawdziwym rajem dla tych pięknych czarno-białych ptaków. I tylko polscy gospodarze zadają sobie trud, by budować na swoich domach, stodołach, słupach wysokiego napięcia ogromniaste gniazda dla swoich skrzydlatych pupilków, by te wmalowywały się w krajobraz pięknej wsi polskiej, sprawiającej wrażenie sielsko-anielskiej, pachnącej maciejką, mietą i rzepakiem. Tutaj wieś wsi nie przypomina, a i z bocianami nikt się nie cacka. Chodzą sobie na bosaka po łąkach i drogach, raczej z dala od domostw i ludzi, a jak ktoś ma szczęście to może i fajną fotkę ustrzelić. Radość na widok pierwszego zwiastuna wiosny zaowocowała limerykiem, który zamieszczam poniżej.


Bociek

Gdzieś w środkowo-wschodniej Holandii, na zielono umajoną łąkę
Wylądował Bociek-rozwodnik, by odreagować od żony długą rozłąkę.
I gdy zbliżyły się coroczne bocianie gody
Bociek ten zaczął robić dziwne podchody,
by za żonę tym razem pojąć piekną Biedronkę!

Aldona Kołacz

Byle do wiosny moi kochani.
Byle do wiosny!

czwartek, 3 marca 2011

Amigo Mio Por Fawor ! ...



...czyli krótka rozprawa o wyższości pączków, które jak mawia klasyk i wielki autorytet w tej dziedzinie prof. A. Blikle dzielą się na te z konfiturą różaną oraz beznadziejne, nad faworkami, które zanim ktoś wymyslił pączka, pojawiały się na polskich stołach już od czasów, których nawet najstarsi górale nie pamiętają.
A wszystko zaczeło się od jednego zdania, które rzekomo wypowiedział niejaki Bartek, że dzisiaj jest TŁUSTY CZWARTEK, a niejaka Bartkowa uwierzyła i kupę tłustych pączków mu nasmażyła! I wszystko było by okey, gdyby nie fakt, że do naszych pączuszków przyfandzalają się albo amerykanscy popaprańcy pochodzący ze szczepu Wielkiego Indora, którzy ichny wyrób pączkopodobny nazywają DONUTAMI, tudzież Niemcy, nazywając nasze prastare bałabuchy i reczuchy bezczelnie BERLINERAMI, sugerując tym samym, że niby jakiś Berlinczyk zapatrzył się na kulę armatnią, i kazał swojej zdolnej kulinarnie połowicy upiec ciasteczka własnie w ksztalcie kuli. Nie jestem pewna, czy to nie był przypadkiem własnie ten Bartek, który czasowo przebywając na saksach powiedzial, że dziś TŁUSTY CZWARTEK, a Bartkowa żona uwierzyła i tych tłustych kulek mu nasmażyła. Cóż, jak zwał tak zwał, nie będziemy jednak płakać nad rozlanym mlekiem i wykłócać się o nazwę, faktem jest jednak to, że pod każdą szerokością geograficzną na tym Bożym Świecie mieszkają łasuchy, które przynajmniej raz do roku, w tym własnie dniu, urządzają sobie orgie kulinarne pożerając niesamowitą ilość tych okrągłych przysmaków. I nie tylko tych okrągłych, bo jak już wspomniałam dysputa toczy się o wielkości pączka nad faworkami, które pożeramy równie chętnie. A że tak naprawdę cieżko mi być obiektywną, ponieważ uwielbiam obydwa przysmaki, pozostawię rozwiazanie tego problemu świetnej poetce - Pani Jadwidze Mączyńskiej - autorce ponizszego wiersza:

Gdy uderzył wielki dzwon,
objął w świecie Pączek tron.
Król przez wszystkich ukochany,
piękny, pulchny i rumiany.
W brzuszku wprawdzie miał on dziurę,
lecz w tej dziurze konfiturę.
Okazale i wspaniale siadł
król Pączek na krysztale,
a w około jego dworki,
wysmukłe, kruche faworki.
Na półmiskach legły szynki
i kanapki, i tartynki
Co za hałas, co za gwar,
tańczy chyba ze sto par!
Bo za króla Pączka hula
nawet dziaduś i babula...
Świat się cały w kółko kręci,
tańczy, hula bez pamięci..

I tym optymistycznym akcentem uważam dyskusję za zamkniętą, ponieważ nie gada się z pełnymi ustami!

Smacznego!

niedziela, 27 lutego 2011

...and the Oscar goes to...






...to się okaże do kogo, bo zamierzam zmarnować jedyną noc podczas której mogłabym się wyspać do syta (gdyż nazajutrz mam przysłowiową labę) na oglądanie tej ważnej dla każdego kinomaniaka parady próżności i przepychu, czyli rozdaniu złotych statuetek z podobizną niejakiego Oscara przez niejaką Academy Awards. No niby mogłabym się powstrzymać i jutro w necie pooglądać te wszystkie kreacje, ale na żywo, na czerwonym dywanie robi to jakieś większe wrażenie. I chociaż wiem, że gdzieś w połowie drogi film mi się może urwać (w sumie mogliby se darować te wszystkie techniczne Oscarki) ale najważniejsze chyba zdażę obejrzeć. Za chwilkę sobie jeszcze ździebełko poprzytulam oczy do podusi, a póżniej to tylko będzie czekanie na usłyszenie tego cudnego zdania: and the Oscar goes toooooooo... See Ya Later, Alligator!!

poniedziałek, 21 lutego 2011

Cud, miód i orzeszki...



...czyli pierwszy noworoczny wpis na najlepszym Blogu 2011!
Ha! Nie pojawiły się w styczniu żadne wpisy ponieważ było ciężko. Baaardzo ciężko. Ale do rzeczy. Pierwszy dzień Nowego Roku rozpoczął się jak nigdy; czyli telefonem od sąsiadki z piątego piętra, żebym natychmiast pobieżała na parking, gdyż pod płaszczem Sylwestrowej nocy, zapewnie w alkoholowo-dragowej malignie ktoś się nie bał i zajebał wyrwanym lusterkiem samochodowym w tylną szybę mojego kochanego Audika! W wyniku takiego starcia szyba ta rozsypała sie w drobny mak i lezała sobie wszędzie. Czarna rozpacz mnie dopadła, gdyż uświadomiłam sobie, że nie posiadam ubezpieczenia na takową przypadłość mojego automobilu. I dupa blada - trzeba będzie bulić. I to nieźle jak się później okazało...
No cóż, nie szkoda róż gdy płonie las - śpiewał Jan Wojdak z Wawelami (aczkolwiek cytat zapożyczony od Bronisława Lamberta), więc skupiłam się na kolejnym problemie czyli paskudnej grypie mojego juniora. Powaliło go do łoża 40-stopniowe gorączysko i silne bóle mięśniowe. A trzeba dodać, że junior do chucherek nie należy, więc tym bardziej dziwiłam się zajadłości choróbska. Nawet przez myśl mi wyrzuty sumienia przebiegły, żeśmy w tak bardzo subtelny sposób podziękowali doktorom za chęć zaszczepienia nas na tę świńską, ptasią, kurzą, indyczą i jakąkolwiek inną grypę uzasadniając decyzję naszym niebywałym końskim zdrowiem! Niestety, jakieś zagubione prątki dostały się do naszego domu mimo utrzymywania zalecanej w tym czasie higieny.
Na szczęście po konsultacji z konowałem dowiedziałam się, że żadna z tych wyżej wymienionych mutacji gryp akurat nas nie dotyczy, a na tę, która powaliła juniora cierpi w tychże dniach połowa populacji ziemskiej i jedynie co mi radzi to duuuuużo pić oraz absolutnie! zażywać... i tu usłyszałam magiczne słowo Paracetamol! I nic nie było by w tym słowie magicznego, gdyby nie fakt, że owy lek jest panaceum na wszystkie przypadlości. Boli mnie żoładek - dostaję paracetamol... boli mnie ręka - dostaję paracetamol... mam łupież na głowie - zaleca się paracetamol...łupie mnie w krzyżu tak, że ledwo się do doktora zawlekłam, i zgadnijcie co mi przepisał? No jasne...Pa-ra-ce-ta-mol! Podejrzewam, że nawet gdybym zwariowała pomógł by mi tylko i wyłącznie ulubieniec holenderskich medykow: paracetamol, o! Na koniec tylko dodam, że grypa nie oszczędziła mojej skromnej osoby, i praktycznie wyssała ze mnie wszystkie witalne siły. Teraz czekam na wiosnę, aby podładować bateryjki. Oj, jak bardzo czekam!