środa, 21 grudnia 2011
Przypowieść o sianku....
...która przydarzyła się dawno, dawno temu mnie osobiście.
Ale przejdźmy do rzeczy. Jak już wspomniałam działo się to dawno dawno temu, w czasach, gdy nikt jeszcze nie wiedział co to jest I-Pod, I-Pad, I-phone, Smartphone, czy inne dobrodziejstwa komunikacji rodem z filmów S-F, a jedynym "must have gadżetem" było posiadanie komóry, która w tamtych czasach przybierała wielkość niewielkiej cegłówki, ale i tak nie było to żadnym obciachem ze względu na to, że komóra była czymś czadowym, i posiadanie jej automatycznie zaliczała nas do elity z wyższych sfer. Ja takie cacuszko marki Samsung wówczas posiadałam, i byłam dumna z niego oraz bardzo zadowolona, bo ułatwiało mi to komunikację z moją pociechą (czytaj: pozwalało mi to śledzić jego kroki:) Wspomnę przy okazji, że te pierwsze prototypy wypasionych Smartphonów, I-Phonów i innych dziwadełek, nie miały takich możliwości technicznych jak dziś, a już nikt na pewno nie przekazywał sobie dzwonków, piosenek, czy innych melodyjek lotem błyskawicy czyli niejakim bluetoothem. Za jakiś wyczesany kawałek melodyjki w wersji polifonicznej musieliśmy płacić krocie, uważając przy tym, aby gdzieś się nie wplątać w jakieś dzwonkowe abonamenty zżerające ostatnie centy z karty. Dlatego korzystało się z dzwonków dostępnych w danym typie komórki. A te najczęściej były banalne i bardzo pospolite. Te na mojej komórce też....ale o tym później. Teraz przechodzę do meritum naszej, a raczej mojej przypowieści o sianku.
Krótko przed Świętami Bożego Narodzenia udałam się do sklepu zoologicznego celem zaopatrzenia się w sianko, które jak choinka, opłatek, karp i dwanaście potraw na stole jest nieodłącznym atrybutem polskich świąt. Przy okazji resztka sianka miała posłużyć jako podściółka dla naszych zwierzątek domowych, czyli dwóm białym myszkom mojej pociechy. Zaopatrzywszy się w pokaźną ilość sianka (taki gotowy kilowy klocek w folii)podeszłam do kasy celem uiszczenia należnej sumy. Kiedy wyszłam ze sklepu usłyszałam nagle jak w mojej torbie z siankiem coś bzyczy. Bzyczało tam niewątpliwie jakieś zamknięte szczelnie zwierzę, które ja nazywam komarami, a inni krwiopijcami. Oburzona faktem, że sprzedają ludziom jakieś buble z rozwścieczonymi komarami zawróciłam do sklepu. Przy kasie wyjaśniłam, co mnie zmusza do wymiany towaru, a panie tam stojące, chociaż miały lekki i ironiczny uśmiech na twarzy, sianko wymieniły mi na inny pakiecik. Pięknie podziękowałam (przepraszając również za kłopot z wymianą) udałam się do wyjścia. Jakież było moje zdumienie po przekroczeniu progu sklepu?! Oto w moim pakiecie z siankiem znowu zabzyczało, i to tak intensywnie, że nie miałam najmniejszej wątpliwości, że znowu mi sprzedano bubla z rozwścieczonymi komarami. Zrobiwszy krok do tyłu powróciłam do kasy i pań tam się obijających, które już nie uśmiechały się na mój widok, gdy zażądałam wymiany sianka z bzyczącymi komarami. Wzrok ich mówił otwarcie, ze ktoś tu ma nierówno pod sufitem, ale ze klient nasz pan, to wymienić sianko trzeba na nowe. Aby być pewną, że nie dają mi tego samego bubla poszłam między półki wybierać sianko sama. Przy kasie jeszcze raz podziękowałam za trud i przeprosiłam za upierdliwość. Czym prędzej opuściłam sklep. Kiedy znalazłam się przy aucie, i chcąc zapakować sianko do bagażnika, posłyszałam znowu ten dobrze znajomy bzyk, jeszcze bardziej rozwścieczonych komarów. No nieeeeeeee, tego już za wiele! - pomyślałam sobie zabijając w myślach całą obsługę sklepu zoologicznego. Krew wrzała w moich żyłach, w myślach układałam sobie reprymendę jaka obrzucę cały personel, i niczym torpeda w połączeniu z osą wpadłam do tego trefnego sklepu, rzucając tobołkiem siana na ladę, oraz wylewając z siebie to, co chciałam powiedzieć. Kasjerki z rozdziawionymi buziami pokornie wysłuchiwały moje przemyślenia na temat sprzedaży bubli, a grozę i powagę sytuacji spotęgował fakt, że nagle wszyscyśmy jak jeden mąż usłyszeli bzykanie komarów i to nawet bardzo intensywne! Dziewczyny przy kasie jedna przed drugą usprawiedliwiały się, że to nie ich wina, że takie sianko im gotowe dowożą, i że jeszcze raz mi uprzejmie je wymienią na nowa paczkę, i że w ogóle takie coś im pierwszy raz się przydarzyło. W pewnym momencie żal mi się ich zrobiło, i zgodziłam się również uprzejmie i bez żadnych wymian, zabrać trefne siano do domu, i więcej im głowy nie zawracać. Najwyżej wystawię otwartą torebkę na balkon, i same se gdzieś polecą w siną dal. Jak się rzekło tak też zrobiłam. Pożegnałam z lekkim chłodem panie z kasy, oraz niewielki tłumek ciekawskich klientów, nie oglądając się przy tym wstecz. Już przy aucie słyszałam bardzo znajomy mi dźwięk, ale udałam, że go nie słyszę. Rzuciłam tobołek do bagażnika licząc na to, że komary same popadają ze stresu i ciemności tam panujących. Zatrzasnąwszy bagażnik myślałam już tylko o tym, jaką będzie mieć minę moja pociecha, gdy mu o tym całym zdarzeniu opowiem. Otworzyłam drzwi i usiadłam za kierownicą. Nim zdążyłam przekręcić klucz w stacyjce usłyszałam coś, co zmroziło ponownie krew w moich żyłach. W środku auta panowała cisza, a bzykanie komarów dochodziło z mojej lewej kieszeni płaszcza, w której trzymałam moją kochaną komórkę...
Gdy ją odebrałam usłyszałam głos mojej pociechy, która z żalem wyrzucała mi, że od godziny próbuje się do mnie dodzwonić, ale ja nie odbierałam. W dodatku chciał mi przekazać, że zmienił mi w komórce muzyczkę na taki dźwięk komara...fajny prawda?
Jedynie Pan Bóg na Niebieskim Niebie widział moją minę, gdy się o tym dowiedziałam.
Przed oczyma miałam film z przejętymi kasjerkami w tle, które z przystawionym uchem do paczki z sianem, słyszały podobnie jak ja bzyczące komary...
Nie muszę chyba dodawać, że w tamtejszym sklepie zoologicznym do dnia dzisiejszego się już nie pokazałam.
I to już koniec przypowieści o sianku, a morał z niej taki, że od swoich komórek z daleka trzymajcie dzieciaki!
Amen :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz