niedziela, 27 lutego 2011

...and the Oscar goes to...






...to się okaże do kogo, bo zamierzam zmarnować jedyną noc podczas której mogłabym się wyspać do syta (gdyż nazajutrz mam przysłowiową labę) na oglądanie tej ważnej dla każdego kinomaniaka parady próżności i przepychu, czyli rozdaniu złotych statuetek z podobizną niejakiego Oscara przez niejaką Academy Awards. No niby mogłabym się powstrzymać i jutro w necie pooglądać te wszystkie kreacje, ale na żywo, na czerwonym dywanie robi to jakieś większe wrażenie. I chociaż wiem, że gdzieś w połowie drogi film mi się może urwać (w sumie mogliby se darować te wszystkie techniczne Oscarki) ale najważniejsze chyba zdażę obejrzeć. Za chwilkę sobie jeszcze ździebełko poprzytulam oczy do podusi, a póżniej to tylko będzie czekanie na usłyszenie tego cudnego zdania: and the Oscar goes toooooooo... See Ya Later, Alligator!!

poniedziałek, 21 lutego 2011

Cud, miód i orzeszki...



...czyli pierwszy noworoczny wpis na najlepszym Blogu 2011!
Ha! Nie pojawiły się w styczniu żadne wpisy ponieważ było ciężko. Baaardzo ciężko. Ale do rzeczy. Pierwszy dzień Nowego Roku rozpoczął się jak nigdy; czyli telefonem od sąsiadki z piątego piętra, żebym natychmiast pobieżała na parking, gdyż pod płaszczem Sylwestrowej nocy, zapewnie w alkoholowo-dragowej malignie ktoś się nie bał i zajebał wyrwanym lusterkiem samochodowym w tylną szybę mojego kochanego Audika! W wyniku takiego starcia szyba ta rozsypała sie w drobny mak i lezała sobie wszędzie. Czarna rozpacz mnie dopadła, gdyż uświadomiłam sobie, że nie posiadam ubezpieczenia na takową przypadłość mojego automobilu. I dupa blada - trzeba będzie bulić. I to nieźle jak się później okazało...
No cóż, nie szkoda róż gdy płonie las - śpiewał Jan Wojdak z Wawelami (aczkolwiek cytat zapożyczony od Bronisława Lamberta), więc skupiłam się na kolejnym problemie czyli paskudnej grypie mojego juniora. Powaliło go do łoża 40-stopniowe gorączysko i silne bóle mięśniowe. A trzeba dodać, że junior do chucherek nie należy, więc tym bardziej dziwiłam się zajadłości choróbska. Nawet przez myśl mi wyrzuty sumienia przebiegły, żeśmy w tak bardzo subtelny sposób podziękowali doktorom za chęć zaszczepienia nas na tę świńską, ptasią, kurzą, indyczą i jakąkolwiek inną grypę uzasadniając decyzję naszym niebywałym końskim zdrowiem! Niestety, jakieś zagubione prątki dostały się do naszego domu mimo utrzymywania zalecanej w tym czasie higieny.
Na szczęście po konsultacji z konowałem dowiedziałam się, że żadna z tych wyżej wymienionych mutacji gryp akurat nas nie dotyczy, a na tę, która powaliła juniora cierpi w tychże dniach połowa populacji ziemskiej i jedynie co mi radzi to duuuuużo pić oraz absolutnie! zażywać... i tu usłyszałam magiczne słowo Paracetamol! I nic nie było by w tym słowie magicznego, gdyby nie fakt, że owy lek jest panaceum na wszystkie przypadlości. Boli mnie żoładek - dostaję paracetamol... boli mnie ręka - dostaję paracetamol... mam łupież na głowie - zaleca się paracetamol...łupie mnie w krzyżu tak, że ledwo się do doktora zawlekłam, i zgadnijcie co mi przepisał? No jasne...Pa-ra-ce-ta-mol! Podejrzewam, że nawet gdybym zwariowała pomógł by mi tylko i wyłącznie ulubieniec holenderskich medykow: paracetamol, o! Na koniec tylko dodam, że grypa nie oszczędziła mojej skromnej osoby, i praktycznie wyssała ze mnie wszystkie witalne siły. Teraz czekam na wiosnę, aby podładować bateryjki. Oj, jak bardzo czekam!