środa, 16 czerwca 2010

Lepszy wróbel na dachu, niż...




...Państwo Gołębiowscy na balkonie - czyli historia z życia wzięta -
czyli jak najbardziej prawdziwa :)


Pragnę podzielić się z Wami moimi osobistymi przeżyciami, które mnie
w tychże ostatnich dniach nawiedzily i o palpitacje serca przywiodły, tudzież
mocno nadszarpnęły moje wątłe zdrowie i nerwy :)
Ale do rzeczy. Otóż przed kilkoma tygodniami przyuwazyłam ci ja, że na moim prywatnym balkonie,
(bez uprzedniego powiadomienia i zapytania o zgodę) wprowadziła się para małżeńska - Państwo Gołębiowscy
(w niektórych kręgach towarzyskich pospolicie zwanych Cukrówkami), ktorym niesamowicie spodobał się
górny apartament w postaci zwisającej plastikowej donicy, ktąra ja w odruchu
lenistwa nie zdażyłam uprzatnąć i zagospodarowac jakoś.
W tymże samym odruchu lenistwa, w ogole nie zdążylam w tym roku
doprowadzic mojego balkonu do stanu używalnosci, przez co panuje na nim obrazowo mówiąc - lekki burdel,
ale nie o tym chcialam napisać...ekhem! :)
Faktem jest niezbitym to, że taki stan rzeczy niecnie wykorzystalo wyżej wymienione Państwo Golebiostwo.
Wszelkie próby pozbycia się intruzów nie dały żadnych rezultatów, co gorsza, moje spostrzegawcze oko
przuważyło, że po kilkunastu dniach ciagłego wysiadywania w donicy, cos się tam musiało wykluć, bo
obydwoje małżonkowie latały w tę i we wtę, przy okazji gruchając sobie na cale gardło "cuuukruuuuuu"!!!
A żem ciekawska baba - przywleklam ci ja z komórki drabine, i podczas chwilowej nieobecnosci luknelam im
do apartamentu, gdzie moim pięknym, niebieskim oczętom ukazal sie widok dwóch pokracznych i starasznie
brzydkich stworzątek, które słodko sobie przyklejone do siebie drzemały. Serce ci me mocno na ten widok
zabilo, bo mimo, zem wścibska, to bardzo uczulona na takie widoki, i zaraz mi ten teges...łezka wzuszenia poleciała.
- No to jest nas teraz piątka - pomyślałam sobie z wielką uciechą, udawszy sie do swojej pracy.
Po drodze nakazalam swojej pociesze, aby pod zadnym pozorem nie przyblizala sie do rodziny
Golebiowskiej, bo może je nie daj Boze wypłoszyć i pozbawic malenstwa rodziców.
Jak to w życiu bywa - jablko od jabłoni niedaleko pada, i moja pociecha odziedziczywszy wscibskość po mamusi,
wykorzystała chwilową nieobecność Państwa Gołebiowskich i też im luknela do apartementu.
Po tym niecnym czynie moja pociecha zadzwoniła do mnie bezczelnie chwaląc się, że też widziała
maleństwa i ona ( to znaczy się ta moja pociecha) już sobie jednego z nich zaadaptowala na zawsze,
tylko poczeka chwilkę, jak juz bedą duże. Ponieważ pomysł adopcji mnie się bardzo nie spodobał toteż
moja pociecha otrzymała reprymendę w postaci opieprzu solidnego plus nakaz popukania się w głowę.
Do domu wróciwszy, bezzwłocznie udałam się na balkon w celu kontroli, czy wszystko jest okey, i czy
pani Gołębiowska nie zaniedbuje swoich rodzicielskich obowiązków. Wraz z moją pociechą,
zaczęliśmy przystosowywać nasze życie do życia Gołebiowskich.
A to wchodziliśmy na palcach do pokoju, ktory sąsiadował z apartamentem w postaci donicy - by nie płoszyć i
nie denerwować małżonków, a to zasłanialiśmy szczelnie zasłony, a to otwieraliśmy po cichutku drzwi balkonowe,
i tak upłynął prawie tydzień.
Dwa dni temu, po powrocie do domu, tchnięta jakimś dziwnym przeczuciem udalam ci się ja na balkon celem
codziennego podgladania apartamentu z mlodymi, oczywiscie podczas nieobecnosci starszych Golębiowskich.
Jakież było moje przerażenie, gdy w donicy znalazłam tylko jednego juniora! Rozglądnełam się (z wysokości drabiny)
po balkonie, i przyuważyłam, że pod donicą, na betonie leży sobie nieboraczek drugi junior,
prawdopodobnie świętej pamięci. Zwlokłam się smutna i nie utulona w żalu z tej drabiny, by pozbierać pisklaczka,
i jakiez bylo moje zdziwienie gdy zgarnawszy go z ziemi, poczulam, ze maluch jest w jak najlepszej kondycji zdrowotnej,
i mimo nazbyt wczesnego "wylotu" z apartamentu przezyl upadek !!
Z wielka czułością i ostrożnością wsadzilam juniora Numero Duo do gniazda,
które w owym momencie wydało mi się bardzo niestabilne oraz male. Dodatkowo stwierdziłam, że junior Number One
gabarytowo o polowe wiekszy od braciszka, rozpycha sie w tym apartamecie chamsko, co tez tlumaczylo wypadek
juniora Number Two !
Postanowilam obserwowac ptasi apartament, by nie powtórzyla się sytuacja, w ktorej to juniory mogły spadać z gniazda
jak ulęgalki, oraz wymyślec coś, co mialo by skutecznie temu zapobiec. Na pierwszy rzut oka, przyszło mi do glowy,
aby powiekszyc Gołębiowskim apartament, i delikatnie im zrobić podmianę donic, jakoże wiekszą miałam
w rezerwie. Jak i pomyślam tak też i zrobilam, wykorzystując niecnie chwilową nieobecność starszych Golębiowskich.
Zaciekawionych Juniorow ulokowalam na starym gnieździe zrobionym przez mamusie i tatusia z kilku patykow oraz oblepione
ich odchodami (bleeeh, jak ja potrafię się poświęcać...heh!), i całość przeniosłam do wiekszej i głębszej donicy,
skąd już wypaść nie mogły ! Teraz tylko pozostało nam (bo moja uciecha równiez przystała na pomysł,
i nawet czynnie w nim brała udział) obserwować, co też się będzie działo...
No i działo się! Gołębiowscy przylecieli, chwile w gnieździe się pognieździły, potomstwo nakarmiły i...se polecialy precz.
Miałam nadzieję, że jak co wieczór, mama Gołębiowska wróci do domku i przytuli maluszków, ale nic takiego się nie stalo.
Razem z moim juniorem wyczekiwalismy do póżnych godzin nocnych i wypatrywaliśmy, czy któryś z rodziców się pokaze,
ale doopa! Wyrodna matka i ojciec wypięli się na nowy apartament, przy okazji zrzekając się praw rodzicielskich.
- No to teraz zaadoptujesz obydwóch juniorów! - rzeklam ci ja smutnym głosem do syna, po czym zwisający apartament z całym
przychówkiem zarekwirowaliśmy do srodka, bo noc wydawała się zimna srodze, a maluszki tulily sie do siebie.
W pierwszym moim macierzynskim odruchu pozbyłam się patykowo-kupowego gniazda, po czym ulokowałam moje nowo
adoptowane sierotki na prawdziwej tetrowej pieluszce, ktora pozostala mi jeszcze z czasów gdy to mój junior w nią grzmocił i siusial.
A że uprana do najczystszej czystosci, to i się na stare lata przydała. Drugą takową tetrowa pieluszką okryłam pisklaki i ułożyłam do
snu. Nie, kołysanek im nie śpiewałam, jak gdyby ktoś sobie mógł pomyślec, za to rychle przystapiłam do guglowania wszystkich
ptasich for. Dowiedziałam sie z tych mądrych for, ze kilkudniowe pisklaki nalezy co 3 godziny karmić grysikiem ugotowanym
na wodzie, uprzednio trzymając odpowiednią temperaturę. Uzbrojona w fachowa wiedzę o pierwszej w nocy gotowałam grysik na wodzie,
po czym zabralam się za karmienie. Szło mi to jakoś topornie, bo kleisty grysik nie chciał wychodzic z pipety wprost do dziobów,
w efekcie czego wszyscy czworo byliśmy upaprani jak nie przymierzajac swinki w chlewie.
- Jutro rano dzwonie po ptasie pogotowie i oddam im nasze maleństwa - powiedzialam juniorowi,
a on jakimś dziwnym trafem nie stawiał oporów, co gorsza - przyznał mi rację!
Jak się powiedziało tak się i też zrobiło. O godzinie 6 rano, po kolejnej mało co udanej próbie dokarmiania juniorów, wykręciłam
numer alarmowy ptasiego pogotowia i jak z nut opowiedzialam im calą historię. Pani z pogotowia - przyjmująca telefon - bardzo
uważnie i w skupieniu mnie wysluchała, a nastepnie, gdy ja calą swoją opowieść skończylam - pouczyła mnie w formie solidnego
opierdolu, abym się w życie rodzinne Gołebiowskich na drugi raz nie wtracała, bo oni najlepiej wiedzą kiedy mają na juniory siadać a kiedy nie,
i abym cały ten majdan, w którym siedzą teraz juniory wyniosla z powrotem na balkon, bo Gołębiowscy prawdopodobnie teraz
odchodzą od zmysłów, ze im ktos gniazdo ten teges...
Pani nakazala mi jeszcze zaobserwować, czy starzy przylecą, a gdyby do wieczora nie przylecieli, to dopiero mam alarmować.
Dzizys...wstyd mi sie zrobiło, i zaraz juniorów wynioslam na balkon, ale juz ich nie powieśiłam, a położylam z całym nowym, gniazdem na
pólce kwiatowej, po czym szybko się z tego balkonu ewakuowałam do pokoju, z którego mogłam niezauważona obserwować sytuację.
Po 10 minutach na balkonie zjawił sie Pan Gołębiowski, który po kolejnych 10 minutach z mina: "o co tu qrffa kaman?"
ostrożnie wszedł na pisklaki i rzetelnie nakarmił. Gdy juniory napojone i nakarmione usnęły jak susły, pojawiła się Pani Gołebiowska
i jak gdyby nic usadowiła się na nich, dając do zrozumienia małżonkowi, ze na resztę popołudnia ma wolne. Ucieszony niezwykle z tego
faktu malzonek wygruchał trzykrotnie swoje wdzięczne " cuuuukruuuu" i odleciał w siną dal, przy okazji strzelając na mą balkonową poręcz
kupę wielkośći gołębiego jajka...
- Ech...życie jest do doopy - powiedziałam pólgłosem do siebie.
- W dodatku osrane - spuentował moj junior, ktory w jakiś cudowny sposób zmaterializował się za moimi plecami...
I to ma być podzięka za to, że im całą noc bajstruki pilnowałam??

I to na razie tyle w temacie.
O dalszych losach rodziny Gołebiowskich bedę informować na bieząco.

Brak komentarzy: