poniedziałek, 28 kwietnia 2025

List do Nieba


 Moja Najdroższa Przyjaciółko,

Piszę do Ciebie ten list po bardzo długiej przerwie, a konkretnie po dwudziestu ośmiu latach Twojej nieobecności. To bardzo długi okres czasu. Czasu, którego nie da się już odwrócić. Czasu, który wyrył w moim sercu ogromną ranę, która być może w maleńkim stopniu się zabliźniła, ale nadal krwawi, nadal jest blizną. Dzień po dniu Twoja nieobecność stawała się nieznośna, rosła tęsknota a zarazem złość, że nic nie mogę zrobić, że jestem bezsilna wobec decyzji Boga, losu, ludzi, rzeczy i wszystkich racjonalnych i irracjonalnych zdarzeń w moim życiu, które rozdzieliły mnie z Tobą. Żałuję, że dwadzieścia osiem lat temu nie miałam w sobie tyle odwagi, by chwycić za pióro i opisać te wszystkie moje emocje, które towarzyszyły mi od dnia naszego rozstania. Zamiast jednego listu otrzymałabyś kilku tomową księgę zapisaną gorzkimi słowami, rozmazaną łzami bezsilnej rozpaczy i ogromnej tęsknoty.Tak, dzień po dniu Twoja nieobecność przyprawiała mnie o płacz, bezsenne noce, wołanie o pomstę do Nieba. Bezskutecznie zresztą. Nikt mnie nie słuchał i nie słucha nadal. Nikogo nie obchodziła i nadal nie obchodzi moja tęsknota za Tobą, za naszymi wielogodzinnymi, nocnymi lub dziennymi rozmowami, naszymi sekretami, którymi się dzieliłyśmy, Twoimi cudownymi opowieściami z Twojego życia, na podstawie którego można by napisać niejeden scenariusz filmowy. Byłaś moją jedyną powierniczką, jedyną  drogocenną przyjaciółką, taką daną od samego Boga. Tylko, że ten sam dobry Bóg jakby bawił się moimi uczuciami. Obdarowuje mnie najpiękniejszymi prezentami, tylko po to, by za chwilę mi to wszystko odebrać!?
Najpierw odebrał mi ulubionego kolegę z podwórka – Januszka. Często śni mi się postać małego chłopczyka leżącego w białej trumience, ubranego w biały garnitur, otoczonego masą białych kwiatów pachnących tak intensywnie, że do dzisiaj mam awersję do nich. To były białe lilie. Gdziekolwiek je zobaczę lub poczuję wraca to wspomnienie o odejściu Januszka. Ja w białej sukience komunijnej niosąca za trumną czerwoną poduszkę z wyszytym sercem, dzieci z naszego podwórka niosące szarfy przyszyte do tej poduszki, cała szkoła podstawowa z nauczycielami maszerująca smutnie za trumienką. I masa ludzi przyłączająca się do smutnego korowodu. Dokładnie pamiętam cierpienie mamy Januszka, która dosłownie wyła wniebogłosy, gdy biała trumienka powolnie znikała w wykopanym dole, przysypywana grudkami ziemi. Na cmentarzu słychać było tylko jeden wielki szloch. Śmierć dziecka zawsze była opłakiwana szczególnie, bo to dzieci zazwyczaj chowają rodziców – nie na odwrót. Nie wiem na co zmarł Januszek, bo nikt nie udzielił mi na to pytane konkretnej odpowiedzi, ale jedno wiem: dla siedmioletniego dziecka jakim wówczas byłam, było to przerażające przeżycie, które na trwałe wyryło się w mej pamięci. Takie samo wspomnienie pozostawia we mnie zapach palonej mirry. Niedługo po pogrzebie Januszka zmarł mój dziadek. Z jego pogrzebu pamiętam tylko tłum ludzi w Kościele i na cmentarzu, tatę trzymającego mnie na rękach, i kłęby duszącego dymu unoszące się wszędzie. Ten zapach zawsze kojarzy mi się z Twoją  rozpaczą po śmierci dziadka - Twojego Taty, i Twoimi smutnymi oczami od tamtego czasu. Do dzisiaj unikam pogrzebów, bo nie potrafię zapanować nad swoimi emocjami, gdy usłyszę pierwsze uderzenie grudek ziemi o trumnę lub poczuję zapach palonego kadzidła. Mam ciarki na całym ciele i traumę na całe życie. Do mojego czternastego roku życia uczestniczyłam jeszcze tylko w dwóch pogrzebach. Pierwszy pogrzeb, którego prawie nie pamiętam, to był pogrzeb mojej przyszywanej babci, która była Twoją macochą. Kochałam ją bardzo, a i ona mnie bardzo kochała. Traktowała mnie I moje rodzeństwo jakbyśmy byli połączeni prawdziwą krwią. Uwielbiałam jeździć do niej na wakacje. Mieszkała niedaleko od nas na wiosce, a wieś kojarzyła mi się z zapachem siana, smakiem pieczonych ziemniaków w ognisku, I cudowną wolnością. Razem z bratem buszowaliśmy po całym gospodarstwie, by wszędzie odkrywać jakieś tajemnice. Mimo zakazu wchodzenia na strych ze względu na strome schody, nie odpuszczaliśmy z bratem. Gdy tylko natrafiła się dogodna okazja wchodziliśmy po tych stromych schodach, bo czuliśmy, że tam jest najwięcej do odkrycia. I rzeczywiście tak było. Znajdowała się tam ogromna komnata. Drzwi do tego pokoju przeważnie były zamknięte na cztery spusty, ale szybko wyczailiśmy, gdzie leżał schowany klucz. Zakradaliśmy się do tej komnaty wielokrotnie. Zawsze świeciła czystością. Znajdowały się w niej stoły, półki, regały, beczki pełne swojskich wyrobów, słoików, ziół, a na poddaszu na drewnianych prętach suszyły się pachnące kiełbaski, boczki i słoninki. Było co podjadać! W innych zakamarkach strychu znajdowały się pudła z rodzinnymi fotografiami, narzędzia rolnicze, zabawki I najróżniejsze rzeczy, w których uwielbialiśmy grzebać.  I nikt by się o tych eskapadach na strych nigdy nie dowiedział, gdybym pewnego pięknego dnia nie stoczyła się  z tych schodów jak dojrzała gruszka. Spadając, czułam na tyłku każdy schodek, a gdy znalazłam się na samym dole, nie mogłam złapać już tchu. Babcia, która wyrosła nagle przede mną jak spod ziemi, wsadziła mi kciuk pod plecy, I wtedy zachłystnęłam się powietrzem. Mogłam oddychać Przeniesiono mnie do sypialni, gdzie cała obolała przeleżałam pod olbrzymimi pierzynami jeszcze kilka dobrych dni. W późniejszych latach jakoś mało obchodziły mnie już skarby na strychu, chyba domyślasz się dlaczego? Nawet nie wiem do końca, czy babcia opowiadała Ci tę historię...Na jej miejscu też bym tego nie zrobiła! Stodoła, do której zwożono letnie siano i słomę była najwspanialszym placem zabaw.
Tam dawaliśmy upust swoim emocjom. Skakaliśmy na sianie, obrzucaliśmy się nim, łapaliśmy myszy, szukaliśmy olbrzymich pająków, których ja się panicznie bałam, a którymi straszył mnie mój brat. Zawsze był to pretekst do tego by się wykrzyczeć, wypiszczeć, poczuć wiatr we włosach. Chociaż mogliśmy się wysypiać podczas wakacji do woli, to jednak wstawanie skoro świt było najprzyjemniejszą rzeczą jaką można  było sobie wymarzyć. Babcia doiła krowy, a ja w tym czasie podbierałam kurom w kurniku jajka, I wkładałam je do koszyka. Jakie to było cudne zajęcie! Jedno jajko zawsze rzucałam Brytanowi, który miał swoją budę niedaleko kurnika. Nikomu o tym nie mówiłam, ale cała rodzina dziwiła się potem, że pies ma przepiękną lśniącą sierść, I jest niesamowicie przyjazny do mnie. Ja jedna mogłam podchodzić bezkarnie do niego, głaskać go po głowie, dawać jeść z ręki. Cała afera z jajkami wydała się kilkadziesiąt lat później, kiedy już jako dorosła kobieta spędzałam wakacje z moim kilkuletnim synem u Twojej przyrodniej siostry. Baksztuba - lubiłam to słowo określające letnią kuchnię, zamieniła się w prawdziwą moderną letnią kuchnię. Zamiast wychodka za stajnią, w domu znalazło się miejsce na piękną łazienkę z wanną i ceramiczną muszlą klozetową, której wcześniej nie było. Po stromych drewnianych schodach nie było już śladu, a strych zamieniony został na trzy olbrzymie I pięknie urządzone pokoje gościnne. Mój Junior sam od siebie, codziennie rano wstawał I biegał do kurnika po jajka, przy okazji jedno rzucając przywiązanemu do budy potomkowi Brytana. Pewnego dnia, gdy zauważyłam ten proceder spytałam Juniora dlaczego to robi. Odpowiedział mi, że tak mu każe sumienie, bo szkoda mu tego pieska przywiązanego do domku, I który na pewno jest głodny. Głodny nigdy nie był, bo zawsze dbano o zwierzęta w gospodarstwie, ale mój syn tak właśnie myślał. No cóż, nie daleko pada jabłko od jabłoni. Mnie też było szkoda Brytana, ale wiedziałam, że głodny nie był, ponieważ za moich czasów, po wydojeniu krów, babcia karmiła I oporządzała wszystkie zwierzęta w gospodarstwie. Potem razem szłyśmy do letniej kuchni zwanej właśnie baksztubą. Tam godzinami mogłam kręcić korbą I przypatrywać się jak specjalna maszyna oddziela mleko od śmietany, I jak później ta śmietana ubijana przez babcię w specjalnej maselniczce zamieniała się w pyszne masełko. Na tym samym masełu smażyły się przyniesione przeze mnie jajeczka z kurnika. Chleb pieczony również przez babcię smakował jak nigdy przedtem I nigdy później. Była wspaniałą gospodynią domową, potrafiącą wyczarować najpyszniejsze potrawy. Powściągliwa z natury, i niezbyt wylewną w uczuciach, mogła sprawiać wrażenie nieprzystępnej osoby, ale ja miałam do niej pełne zaufanie, bo jej oczy zawsze łzawiły, gdy przychodził czas rozstania. Tato przyjeżdzał po nas swoim wielkim motorem - Panonią, pakował nasze rzeczy, I jeszcze większą wałówke z wiejskimi rarytasami do ogromnych toreb przymocowanych do tego motora. Babcia błogosławiła nas na drogę całując w czoło, I długo jeszcze stała przed domem, machając nam na pożegnanie. Taka to była ta “zła macocha” mojej mamy. Podobno gdy umierała cały czas mnie wołała. Jej odejście zmieniło moje życie. Nigdy więcej nie czułam się taka szczęśliwa I beztroska jak wówczas, gdy przebywałam u niej na wakacjach.
Ojczyma mojego taty nazywaliśmy też dziadkiem. Był bardzo dobrym człowiekiem aczkolwiek całkowicie  uzależnionym od alkoholu. Jednak były dni, gdy trzeźwo patrzył na świat. Ja miałam szczęście, że właśnie wtedy spotykałam go na swojej drodze. To dzięki dziadkowi dowiedziałam się, że Mikołaj nie istnieje. Gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych do mody weszły buty zwane “rzymiankami”.To dziadek, który z zawodu był szewcem, takie mi sam osobiście zrobił! Jak bardzo byłam dumna z tych modnych butów.
Pamiętasz Czarusia? Byłam sama w domu z naszą sunią Miką. Nagle zauważyłam że z nią się coś dzieje. Była bardzo niespokojna, szukała ustronnego miejsca, a gdy chciałam jej pomóc umościć się na leżance w moim pokoju, pierwszy raz na mnie zawarczała. Było mi z tego powodu przykro, więc ją zostawiłam w spokoju. Po chwili ukradkiem zaglądnęłam, czy aby wszystko jest z nią w porządku, i wtedy moim oczom ukazał się przerażający widok. Mika leżała ciężko dychając, a obok niej leżało coś, co było obślizgłe, okrągłe i dosyć duże. W panice wybiegłam z domu i zaczęłam tłuc do drzwi naszych sąsiadów obok. Pamiętasz ich? Byliśmy z nimi bardzo zżyci. Drzwi otworzyła mi  nasza poczciwa babka Sładkowska, która zapytała mnie co się stało.
-  Pani Sładkowska! Naszej Mice wyleciała chyba wątroba! - zdołałam ledwo wydusić z siebie.
-  Proszę mi pomóc, bo ona umrze! -  Babka spojrzała na mnie najpierw ze zdziwieniem, a następnie z politowaniem, i szybko podreptała do naszego mieszkania. Pokazałam jej gdzie leży mój chory piesek, i z jeszcze większym przerażeniem zauważyłam, że obok Miki przybyły dwie takie same kuliste wątroby, a ona oblizywała je z wielką czułością. Zauważyłam też, że dwie kulki jakby się ruszały i cichutko kwiliły. Tylko ta najmniejsza szarobura kulka była cichutka, i w ogóle się nie poruszała. Podświadomość ostrzegała mnie przed czymś, ale nie wiedziałam przed czym. Czułam tylko, ze będzie to coś dla mnie bardzo smutnego.
- Ty głupia gąsko, jaka wątroba jej wypadła!?! Przecież ona dopiero co się oszczeniła. - oznajmiła babka swoim charakterystycznym syberyjskim akcentem, który przywiozła zaraz po wojnie z dalekiej Rosji. Dziadek Sładkowski był polskim porucznikiem, któremu udało się przeżyć Gułag wśród wielu skazańców różnych narodowości. W długie zimowe wieczory babka nam o tym opowiadała, gdy ogrzewała swoje spracowane plecy przy naszym kaflowym piecu, zbudowanym przez mojego ojca – zduna, w stołowym pokoju. Historia tych dwojga sąsiadów, to też gotowy scenariusz na film, który wygrałby niejednego Oscara. Znasz ją dobrze, podobnie jak i ja. Zawsze rozczulałam się, gdy babka opowiadała, że smak jabłka poznała dopiero po przyjeździe do Polski. Na Syberii głodowała od dzieciństwa. Życie tak ją zahartowało, że potrafiła na surowo zjeść rybę lub mięso, co nas z rodzeństwem bardzo obrzydzało. Zasadniczo pojęcie głodu było dla nas słowem abstrakcyjnym, o którym nie mieliśmy bladego pojęcia, ponieważ moi kochani rodzice potrafili zadbać o nas solidnie, nawet w czasach największego kryzysu i biedy. Ale powracam do tematu Miki.
- Jak to się oszczeniła, co to w ogóle znaczy? - zapytałam z głupia frant sąsiadkę. Miałam tylko czternaście lat i zero wiedzy na temat psich czy ludzkich porodów, chociaż Ty z racji swojego zawodu w życiu niejeden poród odebrałaś. W ogóle nie miałam żadnej wiedzy na temat seksualności ludzkiej czy zwierzęcej natury. Żyłam w swoim świecie baśni i legend, a tam o takich sprawach się nie mówiło. Nie raz  byłam pośmiewiskiem w szkole podstawowej, gdy upierałam się, że Święty Mikołaj żyje naprawdę, i że naprawdę roznosi dzieciom paczki. O niemowlakach znajdowanych w kapuście już nie wspomnę. Od tamtego dnia, jeszcze długo wszyscy rechotali ze mnie, gdy dowiedzieli się o tej historii z „wylecianą” wątrobą. Nasza sąsiadka lubiła ploteczki, więc ta wiadomość szybko rozniosła się po moim rodzimym miasteczku żądnym tanich sensacji.
Sunia zajęta była pielęgnacją swoich młodych. Babka wzięła na rękę jednego z tych trzech kulistych zawiniątek, dobrze go obejrzała, i po chwili stwierdziła, że jest martwy.
- Oszczenić to znaczy urodzić. Twoja Mika urodziła trzy małe pieski, ale ten jest martwy. Nic się nie da zrobić, szkoda go. - dodała szczerze zmartwiona.
Rozpłakałam się, bo to był taki piękny szczeniaczek, wysuszony językiem matki...i taki nieżywy. Dwa pozostałe przyssały się do Miki i piły swoje pierwsze w życiu ciepłe mleczko. Jeden z nich, ten pierwszy, kruczoczarnego koloru, którego wzięłam za "wyleciana wątrobę" od samego początku  pokazywał swój charakterek samca Alfa, i rozpychał się przy cycku matki jak tylko mógł. Oba szczeniaczki dorastały na moich oczach, kochałam je nad życie, ale to Czaruś był moim ukochanym pupilem. To jego wybrałam, gdy pewnego dnia ojciec oznajmił, że muszę dokonać wyboru, bo obiecał jednego szczeniaczka swojemu koledze. Po raz kolejny ze łzami w oczach żegnałam ukochaną istotkę. Nie pomagały słowa, że w nowej rodzinie Tomusiowi będzie równie dobrze jak u nas. Ty jedyna dodałaś mi otuchy mówiąc, że miłość wymaga poświęceń, i zawsze należy słuchać głosu swojego serca, oraz to,  że jeszcze nie raz w życiu będę  musiała dokonywać wyborów. I będą czasami o wiele trudniejsze...
Z perspektywy tych minionych lat miałaś całkowitą rację. Czaruś wówczas był całym moim życiem, za które czułam się w pełni odpowiedzialna oraz dumna. Do czasu, gdy nadszedł dzień moich urodzin. Najtragiczniejszy dzień urodzin w moim życiu, bo wtedy pod kołami rozpędzonego auta zginęła istota, którą miałam chronić. Widząc mnie w oknie, otworzył sobie drzwi, I radośnie szczekając wybiegł na ulicę, by mnie jeszcze radośniej powitać. Stałam na chodniku. Wiedziałam, że za chwilę wydarzy się coś bardzo złego. Jak na filmie w zwolnionym tempie widziałam rozpędzone auto I biegnącego w moją stronę Czarusia. Krzyknęłam z całych sił, aby się zatrzymał, ale nie posłuchał. Chciał jak najprędzej wskoczyć mi na ręce, oblizać swoim aksamitnym języczkiem moją buzię. Jego psie serduszko kazało mu pędzić w moją stronę, a nie patrzyć na boki. W jednej chwili to serce przestało bić sponiewierane pod maską auta. Kierowca zatrzymał się paręnaście metrów dalej, ale nie miał odwagi do mnie podejść.Ciało mojego pieska leżało bezwiednie na ulicy w ogromnej kałuży krwi. Nie patrząc na nic, klęknęłam na asfalcie, i trzymając w ręku nieżyjącego psiaka płakałam całym swoim sercem. Wokół mnie zebrała się grupa ludzi. Jedni mnie pocieszali, inni tylko patrzyli. Syn mojej sąsiadki, który z okna swojego domu widział to całe zdarzenie, zszedł na dół, wziął z moich rąk Czarusia  I zaprowadził do mojego mieszkania. Od tego dnia nic nie było już takie same. Gdy całą rodziną zakopywaliśmy jego zwłoki w naszym ogródku, tato, twardy emocjonalnie w takich sytuacjach jak kamień, patrząc na mnie, szlochał jak dziecko. Wtedy, po raz pierwszy w swoim życiu chciałam umrzeć.
Kilkanaście dni po całym tym wydarzeniu, wracając ze szkoły wybrałam drogę do domu prowadzącą przez park. Usiadłam na ławce i spoglądałam na wartki nurt rzeki płynącej nieopodal. Chciałam rzucić się do tej rzeki, dać się jej porwać, ale jakaś niewidzialna ręka cały czas mnie przed tym powstrzymywała. Niewidzialna osoba szeptała mi do ucha, że nie mogę tego zrobić, bo zdradziłabym całą swoją rodzinę, mojego nieżyjącego pieska, oraz wszystkich ludzi, którzy mnie kochali. Nawet nie wiem, kiedy zrobiło się ciemno. Ty znalazłaś mnie na tej ławce i długo tłumaczyłaś, że życie bywa czasami bolesne, a śmierć jest w nie wpisana podobnie jak i narodziny oraz to, że nigdy nic nie jest nam dane raz na zawsze.
Nie rozumiałam wówczas tego. Nie mogłam pojąć dlaczego istnieje śmierć i odbiera nam to, co bardzo kochamy. Wieczorem,  opowiedziałaś mi historię swojego dzieciństwa.
Urodziłaś się jako najmłodsze, szóste dziecko w rodzinie mającej arystokratyczne korzenie. Twój tato, jako prawa ręka jakiegoś niemieckiego możnowładcy z tytułem hrabiowskim, zapewniał Wam dostatnie życie. Pamiętam, że zawsze fascynowała mnie Twoja opowieść udokumentowana  pięknymi rodzinnymi fotografiami, gdy jako niemowlę spałaś w przepięknym wózku, w kwitnącym sadzie, a obok tego wózka leżały ogromnych rozmiarów dwa błękitne dogi, które Cię pilnowały. Twoja mama, która w pałacu miała funkcję tak zwanej „klucznicy” dbała o wszystko, i wszystkich. Była przepiękną, dystyngowaną kobietą, zawsze z wiankiem na głowie uplecionym z jej grubych i kruczoczarnych włosów. Ty odziedziczyłaś te włosy po niej. Gdy miałaś pół roczku, wasze rodzinne szczęście zostało zachwiane wybuchem drugiej wojny światowej. Twój tato został oddelegowany przez hrabiego do wywozu jego całego majątku w głąb Niemiec. Zabrał ze sobą trójkę najstarszych dzieci. Kiedy długo stamtąd nie wracał, Twoja mama bojąc się zbliżającego  rosyjskiego frontu, w środku zimy, zapakowała pozostałą trójkę dzieci w pierzynę umieszczoną na saniach, i na piechotę ruszyła za swoim mężem. Z Waszego domu zabrała tylko najcenniejsze klejnoty, którymi płaciła ludziom po drodze za chleb i mleko. Kiedy po długiej i żmudnej wędrówce w minusowych temperaturach dotarła wreszcie do posiadłości, gdzie miał przebywać Twój ojciec, dowiedziała się, że wyruszył on kilka tygodni wcześniej po Was. Prawdopodobnie gdzieś tam po drodze się rozminęliście.
Zbliżał się koniec zimy. Twoja zrozpaczona matka zamieniła sanki na wózek i ponownie wyruszyła w drogę, mając nadzieje, że uda się jej odnaleźć męża. W połowie drogi bardzo zachorowałaś. Byłaś rozpalona od bardzo wysokiej temperatury. W akcie desperacji pod osłoną nocy, zawiozła Cię do szpitala polowego, gdzie stacjonowało amerykańskie wojsko. Była Niemką, więc żołnierze mogli ją aresztować, ale natrafiła na ludzi dobrej woli. Jakiś amerykański lekarz zbadał Cię i zoperował Twoje uszy, bo okazało się że miałaś okropne zapalenie grożące Twojemu życiu. Przez dwa tygodnie w szpitalu potencjalnych wrogów dochodziłaś do zdrowia. Mieliście dach nad głową i pożywienie. Po tych dwóch tygodniach, Twoja mama wypoczęta,  zaopatrzona w żywność i lekarstwa ruszyła z Wami w dalszą drogę. Po kilkunastu tygodniach nieustannej wędrówki znaleźliście się we waszych włościach. Dom, w którym się urodziłaś praktycznie nie istniał. Jedynie co po nim pozostało to zgliszcza i głęboka wyrwa od zrzuconej bomby. Drzewa w Waszym sadzie były poniszczone, tylko nieliczne z nich dopiero co zaczęły kwitnąć. Nikt nie wiedział co dzieje się z Twoim ojcem. Zrozpaczona kobieta pisała karteczki z adresem I rozlepiała je wszędzie gdzie się dało. W połowie maja ludzie dowiedzieli się, że nastąpił koniec wojny. By zarobić na kawałek chleba pracowała bardzo ciężko, imając się każdego zajęcia. Nie ustawała też w poszukiwaniach Twojego ojca. I wreszcie nadszedł dzień, gdy Wasza rodzina odnalazła się. Najstarsza córka, a Twoja siostra została w głębi Niemiec, a dwaj najstarsi bracia zostali odebrani Twojemu ojcu, i pod przymusem włączeni do niemieckiej armii. Jeden miał 12 lat drugi 14. Twój tata nie mógł nic zrobić, nie pomogły nawet konekcje Pana hrabiego, dla którego pracował. Hitler, wiedząc, że dni Wielkiej Rzeszy są już policzone wciągał do swej armii nawet dzieci. Twoja mama bardzo to przeżyła. Myśląc, że straciła dwóch synów przez swoje zaniedbanie, trapiła się okrutnie. Jej matczyne serce nie wytrzymało. Zmarła gdy miałaś 5 lat.. Potrzebowałaś jej jak nikt inny na świecie, ale śmierć miała inne zdanie. Ktoś zdecydował o tym, że zostaniesz sierotą, całe życie tęskniącą za matką...Tak samo tęsknię i ja...
 

Brak komentarzy: