Grudzień, 2012 rok, Deventer
Może
jestem nienormalna, ale moich wszystkich klientów w sklepie obdarowuję
opłatkiem i siankiem...tak tradycyjnie, na szczęście.
Z
siankiem jednak mam niezwykle przeżycie a zarazem niezwykłą
przypowieść...która przydarzyła się dawno, dawno temu mnie osobiście!
Ale przejdźmy
do rzeczy. Jak już wspomniałam działo się to dawno dawno temu, w
czasach, gdy nikt jeszcze nie wiedział co to jest I-Pod, I-Pad, I-phone,
Smartphone, czy inne dobrodziejstwa komunikacji rodem z filmów S-F, a
jedynym "must have gadżetem" było posiadanie komóry, która w tamtych
czasach przybierała wielkość niewielkiej cegłówki, ale i tak nie było to
żadnym obciachem ze względu na to, że komóra była czymś czadowym, i
posiadanie jej automatycznie zaliczała nas do elity z wyższych sfer. Ja
takie cacuszko marki Samsung wówczas posiadałam, i byłam dumna z niego
oraz bardzo zadowolona, bo ułatwiało mi to komunikację z moją pociechą
(czytaj: pozwalało mi to śledzić jego kroki:) Wspomnę przy okazji, że te
pierwsze prototypy wypasionych Smartphonów, I-Phonów i innych
dziwadełek, nie miały takich możliwości technicznych jak dziś, a już
nikt na pewno nie przekazywał sobie dzwonków, piosenek, czy innych
melodyjek lotem błyskawicy czyli niejakim bluetoothem. Za jakiś
wyczesany kawałek melodyjki w wersji polifonicznej musieliśmy płacić
krocie, uważając przy tym, aby gdzieś się nie wplątać w jakieś dzwonkowe
abonamenty zżerające ostatnie centy z karty. Dlatego korzystało się z
dzwonków dostępnych w danym typie komórki. A te najczęściej były banalne
i bardzo pospolite. Te na mojej komórce też....ale o tym później. Teraz
przechodzę do meritum naszej, a raczej mojej przypowieści o sianku.
Krótko
przed Świętami Bożego Narodzenia udałam się do sklepu zoologicznego
celem zaopatrzenia się w sianko, które jak choinka, opłatek, karp i
dwanaście potraw na stole jest nieodłącznym atrybutem polskich świąt.
Przy okazji resztka sianka miała posłużyć jako podściółka dla naszych
zwierzątek domowych, czyli dwóm białym myszkom mojej pociechy.
Zaopatrzywszy się w pokaźną ilość sianka (taki gotowy kilowy klocek w
folii) podeszłam do kasy celem uiszczenia należnej sumy. Kiedy wyszłam
ze sklepu usłyszałam nagle jak w mojej torbie z siankiem coś bzyczy.
Bzyczało tam niewątpliwie jakieś zamknięte szczelnie zwierzę, które ja
nazywam komarami, a inni krwiopijcami. Oburzona faktem, że sprzedają
ludziom jakieś buble z rozwścieczonymi komarami zawróciłam do sklepu.
Przy kasie wyjaśniłam, co mnie zmusza do wymiany towaru, a panie tam
stojące, chociaż miały lekki i ironiczny uśmiech na twarzy, sianko
wymieniły mi na inny pakiecik. Pięknie podziękowałam (przepraszając
również za kłopot z wymianą) udałam się do wyjścia. Jakież było moje
zdumienie po przekroczeniu progu sklepu?! Oto w moim pakiecie z siankiem
znowu zabzyczało, i to tak intensywnie, że nie miałam najmniejszej
wątpliwości, że znowu mi sprzedano bubla z rozwścieczonymi komarami.
Zrobiwszy krok do tyłu powróciłam do kasy i pań tam się obijających,
które już nie uśmiechały się na mój widok, gdy zażądałam wymiany sianka z
bzyczącymi komarami. Wzrok ich mówił otwarcie, ze ktoś tu ma nierówno
pod sufitem, ale ze klient nasz pan, to wymienić sianko trzeba na nowe.
Aby być pewną, że nie dają mi tego samego bubla poszłam między półki
wybierać sianko sama. Przy kasie jeszcze raz podziękowałam za trud i
przeprosiłam za upierdliwość. Czym prędzej opuściłam sklep. Kiedy
znalazłam się przy aucie, i chcąc zapakować sianko do bagażnika,
posłyszałam znowu ten dobrze znajomy bzyk, jeszcze bardziej
rozwścieczonych komarów. No nieeeeeeee, tego już za wiele! - pomyślałam
sobie zabijając w myślach całą obsługę sklepu zoologicznego! Krew wrzała
w moich żyłach, w myślach układałam sobie reprymendę jaka obrzucę cały
personel, i niczym torpeda w połączeniu z osą wpadłam do tego trefnego
sklepu, rzucając tobołkiem siana na ladę, oraz wylewając z siebie to, co
chciałam powiedzieć. Kasjerki z rozdziawionymi buziami pokornie
wysłuchiwały moje przemyślenia na temat sprzedaży bubli, a grozę i
powagę sytuacji spotęgował fakt, że nagle wszyscyśmy jak jeden mąż
usłyszeli bzykanie komarów i to nawet bardzo intensywne! Dziewczyny przy
kasie jedna przed drugą usprawiedliwiały się, że to nie ich wina, że
takie sianko im gotowe dowożą, i że jeszcze raz mi uprzejmie je wymienią
na nowa paczkę, i że w ogóle takie coś im pierwszy raz się przydarzyło.
W pewnym momencie żal mi się ich zrobiło, i zgodziłam się również
uprzejmie i bez żadnych wymian, zabrać trefne siano do domu, i więcej im
głowy nie zawracać. Najwyżej wystawię otwartą torebkę na balkon, i same
se gdzieś polecą w siną dal. Jak się rzekło tak też zrobiłam.
Pożegnałam z lekkim chłodem panie z kasy, oraz niewielki tłumek
ciekawskich klientów, nie oglądając się przy tym wstecz. Już przy aucie
słyszałam bardzo znajomy mi dźwięk, ale udałam, że go nie słyszę.
Rzuciłam tobołek do bagażnika licząc na to, że komary same popadają ze
stresu i ciemności tam panujących. Zatrzasnąwszy bagażnik myślałam już
tylko o tym, jaką będzie mieć minę moja pociecha, gdy mu o tym całym
zdarzeniu opowiem. Otworzyłam drzwi i usiadłam za kierownicą. Nim
zdążyłam przekręcić klucz w stacyjce usłyszałam coś, co zmroziło
ponownie krew w moich żyłach. W środku auta panowała cisza, a bzykanie
komarów dochodziło z mojej lewej kieszeni płaszcza, w której trzymałam
moją kochaną komórkę...
Gdy
ją odebrałam usłyszałam głos mojej pociechy, która z żalem wyrzucała
mi, że od godziny próbuje się do mnie dodzwonić, ale ja nie odbierałam. W
dodatku chciał mi przekazać, że zmienił mi w komórce muzyczkę na taki
dźwięk komara...fajny prawda?
Jedynie Pan Bóg na Niebieskim Niebie widział moją minę, gdy się o tym dowiedziałam.
Przed
oczyma miałam film z przejętymi kasjerkami w tle, które z przystawionym
uchem do paczki z sianem, słyszały podobnie jak ja bzyczące komary...
Nie muszę chyba dodawać, że w tamtejszym sklepie zoologicznym do dnia dzisiejszego się już więcej nie pokazałam.
I to już koniec przypowieści o sianku, a morał z niej taki, że od swoich komórek z daleka trzymajcie dzieciaki!
Amen 

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz