wtorek, 10 grudnia 2019
Świąteczne wspomnienia
Świąteczne wspomnienia
Święta, a właściwie przygotowania do Świąt, to jest taki czas, gdy wspomina się różne sytuacje, które ściśle wiążą się tym okresem. Tak się składa, że mam bardzo dużo związanych z nimi wspomnień. Oto jedne z nich...
Nie pamietam dokładnie ile lat temu (ale na pewno będzie z dziesięć) postanowiliśmy z moim synem jak co roku wybrać się do przygranicznego miasteczka w Niemczech na świąteczny jarmak Bożonarodzeniowy. Niemcy są w tym bezkonkurencyjni! Grzaniec, bułki z kiełbaską curry, piękne ozoby świąteczne, łakocie, a przede wszystkim wspaniały klimat i poczucie, że jestem bliżej mojej rodziny strasznie mnie raduje. Jowi natomiast wprost uwielbia te niemieckie bułki z kiełbachą z grilla, i gdy tylko wychodzi propozycja od razu leciałby tam na skrzydłach. Tym razem też tak było. Jak tylko wspomniałam, że mam wolną niedzielę i możemy jechać do Kleve, od razu zrobił się głodny. Tak więc plan wyjazdu był ustalony, musiałam jeszcze tylko zadzwonić do mojej niestety już dzisiaj nieżyjącej przyjaciółki, która tez uwielbiała niemieckie jarmarki. Basia również była wniebowzięta, gdy zaproponiowałam jej wycieczkę z nami. Umówiłyśmy się, że o tej i o tej godzinie przyjadę po nią. W sobotni wieczór wracając ze sklepu do domu postanowiłam zatankować auto. Podjechałam do mojej ulubionej stacji paliw, zatankowałam auto, wsiadłam, przekreciłam kluczyk, ale auto ani drgnęło! Co jest u licha? Pomyślałam wściekła. Na szczeście był wieczór, nikt za mną nie stał, poszłam zadzwonić po pomoc drogową, która pojawiła się w ciągu kilkunastu minut. Pan od pomocy sprawdził autko, i stwierdził, że poszedł pasek klinowy. Wymienił go, i po chwili mogłam już pojechać spokojna do domu. Rano w niedzielę stwierdziłam, że pojadę na Mszę Świętą, a po niej pojedziemy po przyjaciółkę, i od niej prosto wyruszymy na Niemcy. Takie były plany, ale gdy wyszłam z Kościoła, wsadziłam kluczyk do stacyjki, a moje auto ani drgnie! O żesz twoja mać! Co znowu? Beształam się w myślach, by za bardzo nie klnąć, bo jakby nie było wyszłam niedawno z domu Bożego. Nie pozostało mi nic innego jak zadzwonić po pomoc drogową, która i tym razem szybko dojechała. Pan monter znowu auto "przebadał" i z radością mi oznajmił, że poszedł pasek klinowy, który oczywiście wymienił. Hmm...Noblistka Szymborska twierdziła w jednym z moich ulobionych wierszy, że nic dwa razy się nie zdarza, a tu doopa! U mnie dwa razy pod rząd! I to w niecałe 24 godziny! Lekko zaniepokojona powiedziałam panu monterowi, że wczoraj wieczór przytrafiło mi się to samo, że tamten pan też mi wymienił pasek, a ja dzisiaj zaraz wybieram się w podróż, i co mam z tym fantem zrobić? Pan monter zapewnił mnie, że już teraz nic się nie stanie, bo założył go idealnie, był jeszcze taki miły, że dopompował mi powietrze w kołach, bo troszkę za mało miałam, i stwierdził, że auto jest gotowe na podróż. Uspokojona, podziękowałam za fachowość, i ruszyliśmy z kopyta po Basię, która nas oczekiwała. Zabrawszy ją z domu, po drodze opowiedziałam jej co mi się wczoraj i dzisiaj przytrafiło, ale że może być spokojna, bo ten monter z dzisiaj posprawdzał wszystko dokładnie. W aucie leciała świąteczna muzyczka, opowiadaliśmy sobie dowcipy, było wesoło dopóki nie wjechaliśmy do Niemiec. Pogoda tuż za samą granicą okazała się tragiczna. Lał taki gęsty deszcz, że musiałam zwolnić, bo wycieraczki ledwo nadążały usuwać go z szyby, a widoczność była prawie zerowa. Troszkę nam to popsuło humor...ale co tam! Liczyło się to, że będziemy na świątecznym jarmarku, zjemy ciepłe kiełbachy i popijemy grzańcem. W końcu od czego są parasolki, które akurat zawsze wożę w bagażniku. Jadąc tak trochę w ślimaczym tempie zauważyłam, że mamy już tylko dwa kilometry do naszego docelowego miasteczka, ale w pewnym momencie poczułam, że dzieje się coś z moim autem. Światła zaczęły gasnąć, motor też, ledwo udało mi się na ostatnim wydechu zjechać na pobocze. Miny nam jeszcze bardziej zrzedły. Wszyscy patrzyliśmy na siebie z politowaniem, nie wiedziałam co się stało. W tym deszczu wyszłam na zewnątrz oblukać co sie dzieje pod maską auta. Jestem dosyć dobrym kierowcą, ale na mechanice znam się tyle co kot napłakał. Wiem jak sprawdzić poziom oleju, wiem gdzie wlać ten olej i wodę do chłodnicy, i na tym moja wiedza się kończy. Innymi sprawami dotyczącymi środka auta zajmuje się mój prywatny mechanik Józiek. Nie pozostało mi nic innego jak ponownie zadzwonić po pomoc drogową. Pani z mojej centrali, gdzie mam ubezpieczone auto od pecha na drodze, powiedziała mi, że wyślą zaraz do mnie pomoc ze strony niemieckiej, tylko troszę muszę poczekać, nawet do godziny. O moim nastroju nie będę wspominać, nie starczyłoby cenzuralnych słów, aby w łagodny sposób go opisać. Wsiadłam do auta, i w milczeniu czekaliśmy, aby w końcu ktoś podjechał. Gdzieś tak po godzinie wreszcie pojawiła się pomoc. Pan Niemiec grzecznie się przywitał, zapytał co się stało, a gdy wyjaśniłam w czym rzecz zabrał sie do kontroli. Deszcz nadal padał więc wyjełam parasol, aby pan monter nie zmókł jak kura. Mój gest bardzo mu się spodobał, i po chwili już wiedział, co się stało. Oczywiście nikt by nie zgadł, że to znowu poszedł pasek klinowy!! Normalnie myślałam, że wyjde z siebie i stanę obok. Pan widział moje zdenerwowanie, i uspokoił mnie, że da radę go naprawić. I zrobił go. Auto zapaliło, wszystko chodziło jak trzeba, więc od razu i humor nam powrócił. Podziękowałam panu mechanikowi, i zapytałam, czy teraz dojadę w końcu do tego Kleve na świąteczny jarmark. Było już dobrze po godzinie szesnastej, i powoli się już ściemniało. W tym momencie pan spojrzał mi bardzo głęboko w oczy, i bardzo spokojnym głosem odpowiedział: auto ma teraz pani sprawne, ale proszę zawrócić do Holandii, bo nigdy nie wiadomo co się może stać. Wystraszyłam się jego słów, i chyba to zauważył. Powiedział, że mogę pojechać dalej, ale jak będziemy wracać, a coś takiego nam sie znowu przydarzy, będziemy stać po nocy gdzieś w szczerym polu. Ten argument o staniu gdzieś w ciemnościach, być może bez zasięgu, wystarczył, by oznajmić moim współpasazerom, że właśnie nasza wycieczka w Germanii dobiega końca. Wiele się nie namyślając zawróciłam na środku drogi, i odjechałiśmy w stronę Holandii. Basia absolutnie nie miała mi za złe, że zrezygnowałam z dalszej jazdy, i ustaliliśmy, że po drodze zatrzymamy się gdzieś na obiadek. Już po stronie holenderskiej pojechałyśmy do polskiej restauracji, gdzie u pani Zosi pojadłyśmy góralskich specjałów. Bez problemu wróciliśmy do naszego miasta. Odwiozłam przyjaciółkę do domu, po czym z synem zaplanopwaliśmy, że zrobimy sobie grzańca, i obejrzymy jakiś fajny film. I tak też się stało. Włączyłam niemiecką stację w telewizorze, bo tam zawsze w niedziele adwentowe leca fajne filmy. Akurat zaczęły się niemieckie wiadomości. Popijaliśmy pyszne winko ogladajac je. Pierwszą informacją którą w tych wiadomościach podano, było to, że kilka godzin wcześniej, na jarmarku Bożonarodzeniowym w Kleve doszło do ogromnej tragedii. Przy kramie z kiełbaskami wybuchła butla z gazem zabijajac kilkanaście osob i wiele raniąc. Słysząc to, jednocześnie z synem stanęlismy na równe nogi patrząc z niedowierzeniam raz na siebie raz na telewizor. Po tej informacji wiedziałam już dlaczego nie mogliśmy dojechać na ten jarmark. Płacząc wyszłam na balkon. Spojrzałam w górę, i podziękowałam moim rodzicom w niebie (a w szczególności mojemu tacie) za ich opiekę. Przypomniało mi się jak tato zawsze mnie uczył rozróżniać paski w aucie mówiąc: pamiętaj jak ci się zepsuje pasek klinowy to nic takiego nie jest, możesz go naprawić nawet rajtuzami pończochowymi, ale jak pójdzie ci pasek rozrządu, to ani Boże nie pomoże, auto kaput...
Od tego czasu nigdy więcej nie miałam problemu z autem, zwłaszcza z paskami, a jednocześnie przestałam wierzyć w przypadki. Za to głęboko wierzę w Opatrzność Boską...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
Prześlij komentarz