czwartek, 10 lipca 2025

O Matko i córko!


Jeśli ktoś wątpi w Boga, to ta historia jest żywym dowodem na JEGO istnienie.

45 lat temu, moja Mama sprawiła nam niezłą niespodziankę.
A było to tak: wróciłam ze szkoły, i jak zawsze ze stacji podążyłam do sklepu mojej Mamy. Był to Piątek, dzień, kiedy zawsze przychodził do sklepu towar. Głodna jak wilk cieszyłam się na chwilę, kiedy skonsumuję pieczoną przez mojego Tatę świeżutką rybkę. Niestety, ku mojemu zdziwieniu sklep był zamknięty, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Zaniepokojona udałam się do domu, który znajdował się po przeciwnej stronie naszego sklepu. W domu też nikogo nie było, więc zaczełam się strasznie denerwować. Po godzinie w domu zjawił się Tato, jakiś taki smutny i przygnębiony. Zapytałam co się dzieje, dlaczego sklep jest zamknięty, i gdzie jest Mama. Tato zaczął coś tam pod nosem tłumaczyć, ale z jego tłumaczenia dowiedziałam się tylko, że Mama jest w szpitalu, i że jak w Niedzielę pojedziemy do niej w odwiedziny, to się wszystko dowiemy. Tato poprosił mnie, czy nie pomogłabym mu w sklepie. Miałam już wtedy dużą wprawę w obsługiwaniu klientów, więc się zgodziłam, mając nadzieję, że wyciągnę od niego więcej informacji, dlaczego Mama jest w szpitalu, i co się właściwie stało.
Tato jednak był małomówny, i jakoś tak nieobecny duchem. Nie mogłam się doczekać Niedzieli, by jak najszybciej spotkać się z Mamą. Kiedy już nadeszła, ja, brat i tato z samego rana pojechaliśmy w odwiedziny. Młodszą siostrę Edytę zostwiliśmy u sąsiadki, bo dzieci nie można wtedy było zabierać.
Jakie było moje zdumienie, gdy w szpitalu ojciec skierował swoje kroki wprost na oddział ginekologiczny. Po krótkiej rozmowie z pielęgniarkami, dowiedzieliśmy się, że Mama do nas zaraz przyjdzie. I rzeczywiscie po kilku chwilach już mogłam ją przytulić, i ze łzami w oczach wypytać co się stało. Rodzice usiedli obok siebie, mieli spuszczone głowy i próbowali nam coś tłumaczyć, że Mama w piątek pociągnęla 200-kiliową beczkę ze słonymi śledziami, i że wtedy odeszły jej wody płodowe, i że jak dzisiaj nie urodzi, to czeka ją cesarka. Razem z bratem patrzyliśmy na nich jakby byli jakimiś kosmitami, i zastanawialiśmy się o czym oni do nas mówią? Jakie wody płodowe, jaka cesarka, jakie rodzenie, i jak to możliwe, że nasza Mama jest w ciąży, a my o tym nic nie wiemy, i nikt tego nie zauważył? Rodzice chyba sami się tego wstydzili, że mając już prawie dorosłe dzieci, po raz czwarty zostaną rodzicami. W tamtych czasach panowały stereotypy, że jak ma się czterdziesci lat, to jest się już bardzo starym, i pewne rzeczy już nie pasują w tym wieku. Dzisiaj rodzą 60-latki, i już to nikogo nie zaskakuje ani gorszy, ale wtedy właśnie było takie myślenie. Z wrażenia nie mogliśmy z bratem wypowiedzieć ani słowa, tym bardziej, że on sam oczekiwał swojego pierwszego dziecka. Po tych wyjaśnieniach, byłam już spokojniejsza, że to nie jakaś choroba spotkała mamę, tylko nieplanowana ciąża i przyspieszony poród. Kiedy już byłam w domu nawet zaczęłam się cieszyć, że będziemy mieli małego dzidziusia, którym będę mogła się opiekować. Dogadałam się z rodzicami, że na czas pobytu Mamy w szpitalu Tato załatwi mi zwolnienie ze szkoły, ja będę zajmować się sklepem, a on będzie zajmować się moją młodszą siostrą i domem. W Poniedziałek rano, kiedy udałam się do sklepu, zauważyłam, że ludzie dziwnie na mnie spoglądają. Miasteczko, w którym mieszkałam, było niewielkie, więc nowinki i plotki roznosiły się z prędkoscią światła. Instynktownie czułam na swoich barkach wzrok ludzi, słyszałam dziwne szepty, aż wreszcie jakaś kumotra zapytała mnie wprost jak to jest możliwe, że wczoraj urodziłam córkę, a dzisiaj już chodzę po Rynku, jak gdyby nigdy nic. Doznałam lekkiego szoku na te słowa, ale po kilku godzinach wszystko się wyjaśniło. Kiedy po odwiedzinach u Mamy opusicliśmy szpital, ona tak się zestresowała tym, że musiała nam powiedzieć o swojej ciązy, że z tych nerwów naturalnymi siłami zaraz urodziła Sylwusię. Telefonu w domu nie mieliśmy wtedy jeszcze, więc zadzwoniła do pracy mojego brata, i kazała przekazać, że Kołaczowa własnie urodziła córkę. Jednak jak to w życiu bywa, recepcjonistka przekazała dalej, ŻE CÓRKA KOŁACZOWEJ WŁAŚNIE URODZIŁA CÓRKĘ...i takim oto sposobem zostałamw wieku 16 lat mamą najpiękniejszego dziecka, jakie kiedykolwiek widziałam. Prawie miesiąc spędziła w inkubatorze, gdyż jej waga przy urodzeniu wynosiła okolo 1600 gram. Kiedy jednak rodzice przywieźli ją do domu zobaczyłam żywą laleczkę, z czarnymi lokami, z ogromnymi niebieskimi oczkami, rzęsy miała takie długie, że dotykały prawie brwi. Ważyła niecałe dwa kilo, i razem z Mamą kąpałyśmy ją w miseczce, bo w waniennce chyba by sie utopiła. Była przecudna. Nie mogłam na nią się napatrzeć, każdego dnia się od niej coraz bardziej uzależniałam. Taki mały cud w domu, cichutki, nikomu nie dokuczała, przesypiała noce, tak, że nikt z domowników nie odczuwał tego, że jest w nim niemowlak. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nadszedł dzien, który odmienił nasze życie...
Sylwia rozwijała się zdrowo, do trzeciego miesiąca swojego życia. Pewnego popołudnia, kiedy Mama podawała jej mleczko w butelce (była malutka i ssanie cycuszka ją bardzo męczyło, więc Mama postanowiła sciągać mleko i podawać jej przez smoczek) nagle zauważyłyśmy, że Sylwunia lekko się zakrztusiła przy ssaniu, i zaczęła się robić sina i niebieska. Mama w panice zaczęła juą poklepywać po pleckach, a ja tak jak stałam na bosaka, najpierw jednym tchem udałam się piętro wyżej do naszej sąsiadki, która była pielęgniarką, informując ją, żeby ratowała Sylwię, a następnie drugim tchem na bosaka, pobiegłam do ośrodka zdrowia, który miesił się około jeden kilometr od naszego domu. Pamiętam tylko to, że pierwszy i ostatni raz w życiu przeskoczyłam płot domu, gdzie mieszał nasz lekarz. Na podwórku miał psa wilczura, który stał jak wryty, gdy ja tłukłam pięsciami w drzwi. Pies chyba instynktownie wiedział, że nie może mi nic zrobić, gdyż trwa wyścig z czasem. Po krótkiej chwili w drzwiach ukazał się Pan doktor, któremu tylko wyjaśniłam, że Sylwia umiera. Zapakował mnie w auto, zadzwonił po karetkę, i z piskiem opon ruszyliśmy do mojego domu. Cała ta akcja trwała dosłownie kilka minut. Gdy wbiegliśmy do mieszkania, Pani Ala reanimowała czały czas Sylwunię. Pan doktor Śliżewski natychmiast zrobił mojej małej siostrzyczce zastrzyk w serce, ponieważ miała w wyniku wrodzonej wady genetycznej zawał serca. Po chwili słychać już było pędzącą karetkę. W tym chaosie, w tym wszystkim co działo się w moim domu szukałam Mamy...a Ona...a ona klęczała na kolanach pod obrazem cudownego Jezusa modlącego sie w Ogrójcu, i wypowiedziała te słowa: Jezu, oddaję Ci swoje życie w zamian za życie mojej córeczki. Proszę Cię, pozwól mi ją tylko wychować do jej 18 roku życia... I Pan Bóg to życzenie wysłuchał... Mama odeszła dokładnie, kiedy Sylwunia skończyła 18 lat...
Kocham Cię Mamo...za to, że oddałaś swoje życie za moją ukochaną Siostrzyczkę.

 
 

Dawnych wspomnień czar...


 


Moja Sylwka i nasza ukochana jamniczka Sugar, która z żalu umarła, gdy odeszli nasi rodzice. Ona była tak przywiązana do mojego Taty, że jak go nie było kilka dni w domu (pojechał na przykład na zakupy do Polski) to była obrażona na cały świat, i jedynie tolerowała jedzenie od Mamy, i zabawy z Sylwką 🙂
Pamiętam jak na rok przed śmiercią mojej Mamy, na święta Bożego Narodzenia zjechała się cała nasza rodzina (tak jakby to ktoś z góry zaplanował), i były to najpiękniejsze święta, które kiedykolwiek przeżyłam. Dom pełen ukochanych osób, od rana śnieg padał tak gęsto, że zasypane zostały całe auta. W pokoju pachniała prawdziwa choinka, w kominku buszował ogień, przygotowania do kolacji szły całą parą, ruch, śmiech, śpiewanie kolęd, a pomiędzy tym wszystkim mój Junior z kuzynem Patrickiem ozdobili świątecznie Sugar ogromną czerwoną kokardką pod szyją, i oglądali w telewizji bajki Disney'a, w tym ukochanego Pluto, wprowadzając w życie elementy z tejże bajki...W pewnym momencie, gdy wnosiłam do pokoju pólmiski z jedzeniem zauważyłam jak mój synuś stoi na krześle, przed krzesłem Patrick trzyma Sugar i krzyczy do Juniora, żeby w końcu skakał na konika...
W ostatniej chwili złapałam Juniora w powietrzu, bo z Sugar to chyba zostałby placek!
Po tych ekscesach posadziliśmy z chuliganami dziadka, aby ich pilnował oraz zadbał, aby nic się nie stało naszej kochanej Jamniczce 🙂
Za te chwile oddałabym wszystko, co mam...
P.S. Jamniczka została nazwana Sugar na cześć idolki mojej Sylwii - Marilyn Monroe - z jej słynnej roli w filmie "Pół żartem, pół serio" 🙂

sobota, 14 czerwca 2025

Życie to nie bajka...


Facebook przypomniał mi dzisiaj historyjkę, która wydarzyła się gdy mój syn Jowi James miał jakieś osiem lat? A oto ona. 🙂
🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢
Ninja 🐢🐢🐢🐢 Turtles istnieją! Wiem to na 100%, bo nasz Leo (pierwszy w życiu mega żółw Juniora) pierwszy raz dał dyla i wyskoczył z naszego balkonu na czwartym piętrze prosto na betonowy taras sąsiada, szczęśliwie nikogo nie zabijając przy tym, i jeszcze bardziej szczęśliwiej siebie też nie (tylko troszkę skorupa mu się potłukła, która po czasie się zrosła). Sąsiad pouczony wyskakującymi żółwiami z czwartego piętra rozbił sobie przezornie na tarasie duży namiot, który stał tam cały rok. Namiot ten przysłużył się do ucieczki naszej gadziny, gdy po raz drugi wydostał się z terrarium i dał nogę na balkon w kuchni, a z tego balkonu miał najpierw lądowanie na dachu namiotu, a później miękkim trawniku skąd miał około 50 metrów do płynącej rzeczki za naszym domem. Nasz Leoś mieszkał z nami ponad 2 lata, i oczywiście był własnością Juniora. Nie muszę chyba dodawać, że po tej desperackiej ucieczce Junior rozpaczał strasznie długooooo...dopóki mój exio "nie przywiózł" mu (czytaj "przeszmuglował") ze Słowacji osiem miniaturkowych turtlesików. Takiej radosci to chyba nikt nie widział. Dzięki Bogu były to wodne żółwie, i nigdzie już nie uciekały, tylko żyły w akwarium. Właściwie to z nimi też były raz przeboje, ale o tym opowiem w następnej historii.🙂
🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢🐢
Następna historia.
Jowi uwielbiał swoich ośmiu towarzyszy w akwarium. Dbał o nie, zmieniał wodę, dawał smaczne rzeczy. Czasami wyciągał z wody i się z nimi bawił budując im różne tory przeszkód z klocków lego. Pewnego dnia zapytał mnie czy one rozumieją co on do nich mówi. W sumie to nie chciałam mu robić przykrości, i lekko naciągnęłam prawdę, twierdząc, że skoro w Wigilię wszystkie zwierzęta rozmawiają, to i chyba na pewno rozumieją ludzi. Jowi otworzył oczy ze zdumienia, i zaczął mnie wypytywać o szczegóły kiedy to w Wigilię te zwierzęta rozmawiają. Powiedziałam mu, że robią to o północy, gdy rodzi się Pan Jezus. Ja wiem, że robienie wody z mózgu dziecka ma swoje granice, ale lepsze jest takie naciągane kłamstwo, niż brutalna prawda. Dzieci mają prawo do życia w bajce jak najdłużej, bo kiedyś i tak ta bańka pryśnie, i będą musiały się mierzyć z rzeczywistością, która ich nie oszczędzi w życiu. Ale wracając do pytania mojego syna opowiedziałam mu tę bajeczkę o gadających zwierzakach, opowiedziałam dokładnie to, co sama w dzieciństwie słyszałam od moich rodziców i dziadków. Ileż to razy ja podsłuchiwałam czy nasze pieski w domu mówią o północy, a gdy byłam na wiosce u babci razem z kuzynostwem i moim bratem podkradaliśmy się do obory, by usłyszeć, o czym rozprawiają ze sobą krowy, koń czy świnki. A gdy pytaliśmy dorosłych dlaczego nie słyszeliśmy tych rozmów babcia nam wmawiała, że słyszą to tylko dzieci, które cały rok są grzeczne. To nas motywowało do tego, aby następnego roku usłyszeć mowę zwierząt. Mój syn zafascynowany taką ważna informacją obiecał, że też będzie grzeczny, bo chce usłyszeć swoje żółwie. A że święta były tuż tuż tym bardziej się starał. Pojechaliśmy do moich sióstr, by je razem spędzić. Oczywiście żółwie w miniaturowym mini akwarium zabraliśmy ze sobą. Jowi cieszył się, bo spotkał swojego siostrzeńca Patricka, któremu po niemiecku tłumaczył o tym, że jutro będą słyszeć o czym rozmawiają ninja turtle. Zaznaczył mu oczywiście fakt, że aby usłyszeć zwierzęta trzeba być bardzo grzecznym. Na drugi dzień była Wigilia. Chłopaki od rana przechodzili siebie samych. Żadnych kłótni, żadnych bójek, żadnych: "Patrick, das is meine auto!", "Jowi, lass ihn mit diesem Auto spielen!", " Mama, erzähl Patrick etwas, er nervt mich!", "Tante Edyta, Patrick zerbricht mein Lego-Schloss!" (i tak cały Boży dzień, gdy byliśmy u nich na wakacjach 🤣😂😂) Choinki nie rozebrali, bombek nie pobili, za to jak aniołki bawili się autkami, dzielili klockami, kompletna cisza i totalna współpraca! Tradycyjnie z pierwszą gwiazdką zasiedliśmy do stołu do kolacji, a po kolacji oczywiście były prezenty, które w jakiś cudowny sposób znalazły się pod choinką. Oczywiście nowe zabawki na chwilę uśpiły czujność Jowiego, który non stop szeptał mi do ucha: "Mamo, ile jeszcze trzeba czekać do północy? A ja mu odpowiadałam: jak te dwie wskazówki na kuchennym zegarze będą razem. "Mamo, ale gdybym zasnął to mnie obudzisz, dobrze?" Dobrze, dobrze - odpowiedziałam. Muszę dodać, że mini akwarium z żółwikami stało na parapecie centralnego okna, tak, by wszyscy je mogli dobrze widzieć i słyszeć 🙂 Kiedy minęła pierwsza euforia nowymi zabawkami, chłopcy poszli do pokoju Patricka, by pograć sobie w gierki. Zmęczenie i całodzienne oczekiwanie wzięło górę nad czuwaniem, bo koło 22.00 obydwoje zasnęli jak susły. Szwagier przygrywał nam kolędy na swojej bałałajce, choinka świeciła wesoło, a ja z siostrami zastanawiałyśmy się, co by tu zrobić z tymi turtlami, gdy rano okaże się, że nie obudziłam Jowiego. I nagle wpadłam na pomysł, gdy zobaczyłam jak moja siostra nagrywa takim mini nagrywaczem mojego grającego szwagra. Okazało się, że ten aparat miał możliwość przyspieszania głosów, które były śmieszne i dziecinne. Postanowiliśmy rozdzielić się rolami i prowadzić dialog miedzy sobą tak jakbyśmy byli tymi żółwiami. Kaseta była dwugodzinna, a z naszych dialogów można było boki zrywać. Rano, gdy Jowi z pretensją zapytał dlaczego go nie obudziłam pokazałam mu mini nagrywacz. Nie rozumiał o co mi chodzi, więc puściłam mu kasetkę w przyspieszonym tempie. O matko i córko! Takiej radości u dziecka nie często się widuje! 😁😂Razem ze swoim kuzynem mieli dowód na to, że turtle rozmawiają we Wigilię. Tę kasetę mam do dzisiaj. Nawet mam też ten mini nagrywacz, który nadal jest sprawny. O tej historyjce często wspominamy przy wigilijnym stole, a mój syn jest mi bardzo wdzięczny, że miał tak wspaniałe dzieciństwo. Czasami kłamstwo jest potrzebne jeśli służy w dobrej sprawie. Ja żyłam w czasach, gdy szybko musiałam stać się "dorosła", dlatego tak często uciekałam do moich baśni i bajek, bo tam świat był całkiem inny. 🙂