Historia, którą znają tylko nieliczni...
Dzisiaj moja najmłodsza siostra Sylwia obchodzi urodzinki, wiec z tej okazji przytoczę jej historię, którą kiedyś opisałam na moim blogu. Ta historia jest dowodem na istnienie Boga i dowodem cudu, który zaistniał w naszym życiu.
Czterdzieści pięć lat temu, moja Mama sprawiła nam niezłą niespodziankę, która obchodzi dzisiaj swoje urodziny.
A było to tak: wróciłam ze szkoły, i jak zawsze ze stacji podążyłam do sklepu mojej Mamy. Był to Piątek, dzień, kiedy zawsze przychodził do sklepu towar. Głodna jak wilk cieszyłam się na chwilę, kiedy skonsumuję pieczoną przez mojego Tatę świeżutką rybkę. Niestety, ku mojemu zdziwieniu sklep był zamknięty, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Zaniepokojona udałam się do domu, który znajdował się po przeciwnej stronie naszego sklepu. W domu też nikogo nie było, więc zaczęłam się strasznie denerwować. Po godzinie w domu zjawił się Tato, jakiś taki smutny i przygnębiony. Zapytałam co się dzieje, dlaczego sklep jest zamknięty, i gdzie jest Mama. Tato zaczął coś tam pod nosem tłumaczyć, ale z jego tłumaczenia dowiedziałam się tylko, że Mama jest w szpitalu, i że jak w Niedzielę pojedziemy do niej w odwiedziny, to się wszystko dowiemy. Tato poprosił mnie, czy nie pomogłabym mu w sklepie. Miałam już wtedy dużą wprawę w obsługiwaniu klientów, więc się zgodziłam, mając nadzieję, że wyciągnę od niego więcej informacji, dlaczego Mama jest w szpitalu, i co się właściwie stało.
Tato jednak był małomówny, i jakoś taki nieobecny duchem. Nie mogłam się doczekać Niedzieli, by jak najszybciej spotkać się z Mamą. Kiedy już nadeszła, ja, brat i tato z samego rana pojechaliśmy w odwiedziny. Młodszą siostrę Edytę zostawiliśmy u sąsiadki, bo dzieci nie można wtedy było zabierać do szpitala.
Jakie było moje zdumienie, gdy w szpitalu ojciec skierował swoje kroki wprost na oddział ginekologiczny. Po krótkiej rozmowie z pielęgniarkami, dowiedzieliśmy się, że Mama do nas zaraz przyjdzie. I rzeczywiście po kilku chwilach już mogłam ją przytulić, i ze łzami w oczach wypytać co się stało. Rodzice usiedli obok siebie, mieli spuszczone głowy i próbowali nam coś tłumaczyć, że Mama w piątek pociągnęła 100-kiliową beczkę ze słonymi śledziami, i że wtedy odeszły jej wody płodowe, i że jak dzisiaj nie urodzi, to czeka ją cesarka. Razem z bratem patrzyliśmy na nich jakby byli jakimiś kosmitami, i zastanawialiśmy się o czym oni do nas mówią? Jakie wody płodowe, jaka cesarka, jakie rodzenie, i jak to możliwe, że nasza Mama jest w ciąży, a my o tym nic nie wiemy, i nikt tego nie zauważył? Rodzice chyba sami się tego wstydzili, że mając już prawie dorosłe dzieci, po raz czwarty zostaną rodzicami. W tamtych czasach panowały stereotypy, że jak ma się czterdzieści lat, to jest się już bardzo starym, i pewne rzeczy już nie pasują w tym wieku. Dzisiaj rodzą 60-latki, i już to nikogo nie zaskakuje ani gorszy, ale wtedy właśnie było takie myślenie. Z wrażenia nie mogliśmy z bratem wypowiedzieć ani słowa, tym bardziej, że on sam oczekiwał swojego pierwszego dziecka. Po tych wyjaśnieniach, byłam już spokojniejsza, że to nie jakaś choroba spotkała mamę, tylko nieplanowana ciąża i przyspieszony poród. Kiedy już byłam w domu nawet zaczęłam się cieszyć, że będziemy mieli małego dzidziusia, którym będę mogła się opiekować. Dogadałam się z rodzicami, że na czas pobytu Mamy w szpitalu Tato załatwi mi zwolnienie ze szkoły, ja będę zajmować się sklepem, a on będzie zajmować się moją młodszą siostrą i domem. W Poniedziałek rano, kiedy udałam się do sklepu, zauważyłam, że ludzie dziwnie na mnie spoglądają. Miasteczko, w którym mieszkałam, było niewielkie, więc nowinki i plotki roznosiły się z prędkością światła, i wcale nie trzeba było mieć internetu. Instynktownie czułam na swoich barkach wzrok ludzi, słyszałam dziwne szepty, aż wreszcie jakaś kumotra zapytała mnie wprost jak to jest możliwe, że wczoraj urodziłam córkę, a dzisiaj już chodzę po Rynku, jak gdyby nigdy nic. Doznałam lekkiego szoku na te słowa, ale po kilku godzinach wszystko się wyjaśniło. Kiedy po odwiedzinach u Mamy opuściliśmy szpital, ona tak się zestresowała tym, że musiała nam powiedzieć o swojej ciąży, że z tych nerwów naturalnymi siłami zaraz urodziła Sylwusię. Telefonu w domu nie mieliśmy wtedy jeszcze, więc zadzwoniła do pracy mojego brata, i kazała przekazać, że Kołaczowa właśnie urodziła córkę. Jednak jak to w życiu bywa, recepcjonistka przekazała dalej, ŻE CÓRKA KOŁACZOWEJ WŁAŚNIE URODZIŁA CÓRKĘ...i takim oto sposobem zostałam w wieku 16 lat mamą najpiękniejszego dziecka, jakie kiedykolwiek widziałam. Prawie miesiąc spędziła w inkubatorze, gdyż jej waga przy urodzeniu wynosiła około 1600 gram. Kiedy jednak rodzice przywieźli ją do domu zobaczyłam żywą laleczkę, z czarnymi lokami, z ogromnymi niebieskimi oczkami, rzęsy miała takie długie, że dotykały prawie brwi. Ważyła niecałe dwa kilo, i razem z Mamą kąpałyśmy ją w miseczce, bo w wanience chyba by się utopiła. Była przecudna!
Nie mogłam się na nią napatrzeć, każdego dnia się od niej coraz bardziej uzależniałam. Taki mały cud w domu, cichutki, nikomu nie dokuczała, przesypiała noce, tak, że nikt z domowników nie odczuwał tego, że jest w nim niemowlak. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nadszedł dzień, który odmienił na zawsze nasze życie...
Sylwia rozwijała się zdrowo, do trzeciego miesiąca swojego życia. Pewnego popołudnia, kiedy Mama podawała jej mleczko w butelce (była malutka i ssanie cycuszka ją bardzo męczyło, więc Mama postanowiła ściągać mleko i podawać jej przez smoczek) nagle zauważyłyśmy, że Sylwunia lekko się zakrztusiła przy ssaniu, i zaczęła się robić sina i niebieska. Mama w panice zaczęła ją poklepywać po pleckach, a ja tak jak stałam na bosaka, najpierw jednym tchem udałam się piętro wyżej do naszej sąsiadki, która była pielęgniarką, informując ją, żeby ratowała Sylwię, a następnie drugim tchem na bosaka, pobiegłam do ośrodka zdrowia, który miesił się około pół kilometra od naszego domu. Pamiętam tylko to, że pierwszy i ostatni raz w życiu przeskoczyłam płot domu, gdzie mieszał nasz lekarz. Na podwórku miał psa wilczura, który stał jak wryty, gdy ja tłukłam pięściami w drzwi. Pies chyba instynktownie wiedział, że nie może mi nic zrobić, gdyż trwa wyścig z czasem. Po krótkiej chwili w drzwiach ukazał się Pan doktor, któremu tylko wyjaśniłam, że Sylwia umiera. Zapakował mnie w auto, zadzwonił po karetkę, i z piskiem opon ruszyliśmy do mojego domu. Cała ta akcja trwała dosłownie kilka minut. Gdy wbiegliśmy do mieszkania, Pani Ala reanimowała cały czas Sylwunię. Pan doktor Śliżewski natychmiast zrobił mojej małej siostrzyczce jakiś zastrzyk w serce, ponieważ miała w wyniku wrodzonej wady genetycznej zawał serca. Po chwili słychać już było pędzącą karetkę. W tym chaosie, w tym wszystkim co działo się w moim domu szukałam Mamy...a Ona...a ona klęczała na kolanach pod obrazem cudownego Jezusa modlącego się w Ogrójcu, i wypowiedziała te słowa: Jezu, oddaję Ci swoje życie w zamian za życie mojej córeczki. Proszę Cię tylko, pozwól mi ją tylko wychować do jej 18 roku życia...
I Pan Bóg to życzenie wysłuchał... Mama odeszła dokładnie, kiedy Sylwunia skończyła 18 lat...
Kocham Cię Mamo...za to, że oddałaś swoje życie za moją ukochaną Siostrzyczkę...
P.S. Po tym wydarzeniu jak karetka zabrała ją z domu...Sylwia spędziła rok czasu w szpitalu, gdzie lekarze walczyli o jej życie i zdrowie...
P.S. 2 Kocham Cię Sylwiu...wszystkiego najlepszego w Dniu Twoich urodzin!!