Rodzimy sie w bolu, a konkretnie bolesne jest pierwsze "zachlystniecie" sie powietrzem, ktore rozszerza malenkie plucka niemowlecia. Stad placz, wrzask, strach przed nieznanym. A kiedy obejmuja niemowle ramiona czulej mamy, wtedy strach mija, dziecko jest juz spokojne, szybko rozumie, ze w tych ramionach jest bezpiecznie. Kiedy umieramy jest zupelnie odwrotnie. Boimy sie tego ostatniego oddechu, ktory spowoduje, ze nasze pluca sie zamkna, funkcje zyciowe spadna do zera, nie wiemy tez kto na nas po tej tak zwanej "drugiej stronie" czeka. Wierzymy, ze beda to nasi najblizsi, ktorzy odeszli szybciej, ze beda to cudowne anielskie istoty, ktore za zycia sie nami opiekowaly, wreszcie wierzymy, ze z ciemnego tunelu wyciagnie nas Swiatlo, ktore jest nieskonczona Miloscia, a ktora niektorzy nazywaja Bogiem. Jesli pogodzimy sie z faktem, ze "odejscie" jest czescia naszego narodzenia, wowczas latwiej zrozumiec problem smierci. Tylko, ze teoretycznie wyglada to latwiej, ale jesli tracimy nam bliska osobe, nie myslimy juz racjonalnie. Fizyczne odejscie bliskich jest bolesne dla tych, ktorzy pozostaja. Mysl utraty osoby, ktora sie bardzo kocha jest wprost nie do zniesienia. Jednak przez cale zycie spotykamy sie ze smiercia. Jest ona wpisana w nasze zycie, i nawet nie zdajemy sobie sprawy, ze niektore odejscia wpisuja nam sie w nasza pamiec na stale, a powracja jako feedback wywolane specyficzna sytuacja. Jako dziecko ze smiercia spotkalam sie kilkukrotnie. W pamieci mam jednak dwie takie powracajace jak bumerang sytuacje. Pierwszy raz, kiedy zmarl moj dziadek. Pojawia sie obraz Ojca trzymajacego mnie na rekach, mnostwo szlochajacych ludzi, i przeokropny zapach, ktory przepelnial Kosciol. Po latach dowiedzialam sie, ze jest to palona w kadzidle mirra. I to ona zawsze wywoluje u mnie te wspomnienia. Kilka lat pozniej , w pierwszej klasie szkoly podstawowej, zmarl moj kolega Januszek. W dniu pogrzebu z cala klasa bylismy w jego mieszkaniu, i widzielismy jego male cialo ubrane na bialo, zlozone w bialej trumnie. Dookola trumny ustawione bukiety kwiatow, a posrod nich biale Lilie, ktore dusily swoim zapachem. Do dzisiaj niecierpie tych kwiatow, bo kojarza mi sie zawsze z tamtym dniem, a bylo to naprawde dawno temu. Pamietam tez moment, kiedy trumna zostala zlozona do grobu, i przeokropny krzyk i placz mamy Januszka. Nie moglam pojac dlaczego Pan Bog zabral tej mamie dziecko. Strasznie plakalam, nawet kilkanascie dni po tym zdarzeniu. Zastanawialam sie, czy moi rodzice tez tak bardzo rozpaczaliby, gdybym to ja umarla. Juz wtedy rozmyslalam bardzo duzo o smierci, dlaczego ona istnieje, i dlaczego tak musi byc, ze cialo z trumna jest zakopywane gleboko w ziemi. A co by sie stalo jakby ten czlowiek w tej trumie pod ziemia sie obudzil...Balam sie jednak z kimkolwiek o tym rozmawiac, bo rozum siedmioletniego dziecka mi podpowiadal, ze jesli sie o tym glosno nie mowi, to nigdy mnie ten problem nie dotknie. Jak bardzo sie wtedy mylilam...Gdybym wowczas z kims porozmawiala o smierci, zaoszczedzilabym w swoim zyciu nerwicy, depresji i lekow przed smiercia, ktore paradokisalnie przeszly w momecie kiedy stracilam rodzicow. Zawsze wydawalo mi sie, ze umieraja rodzice i najblizsi innych ludzi, ale pewnego dnia Pan Bog dotknal swoim palcem moja rodzine. Uczestniczylam w odejsciu mojej ukochanej Mamy, i mysle, ze ten moment nauczyl mnie pokory wobec zycia. Bylam bezsilna, nie moglam nic zrobic, aby zatrzymac Jej oddech na dluzej. Nie moglam tez zatrzymac mojego Taty, ktory zrozpaczony po odejsciu Mamy w niecaly rok odszedl rowniez...Dlugo nie moglam pogodzic sie z tym faktem, ale pomogly mi rozmowy z zaprzyjaznionym ksiedzem, ktorego metafizyczne podejscie do zycia pozwolilo uporzadkowac mi kilka kwestii, i odpowiedziec na kilka waznych pytan. Miedzy innymi na to, ze tak naprawde czlowiek nie boi sie samego momentu smierci, ale boi sie o swoich najblizszych, ktorzy pozostana, i ktorzy beda musieli sie pogodzic z odejsciem tej najblizszej osoby. Zycie ma swoja chronologie, i wszystko jest zaplanowane przez Stworce. My nie rozumiemy czasami tych planow, ale mozemy jedynie ufac, ze jest w tym jakis istotny cel. Spostrzezenia opieram na przezyciach z ostatniego roku, kiedy odeszly dwie ukochane dlugoletnie przyjaciolki, ukochany wujek, i dwoch dobrych kolegow oraz znajoma klientka. Mozna by powiedziec, ze smierc zebrala zniwa wsrod moich przyjaciol. I mimo, ze kazda smierc dotknela mnie mocno, to jednak latwiej mi bylo przebrnac przez okres zaloby niz wtedy, gdy odeszli Rodzice. Najdluzej odchodzila moje przyjaciolka Grazynka, z ktora rozmawialam prawie codziennie o tym, czy boi sie smierci. I to wlasnie ona tez potwierdzila, ze boi sie tylko zostawic, corke, meza i zwierzeta, ktore bardzo kochala.Ten strach powodowal, ze walczyla o kazdy dzien jak lwica. Jeszcze nigdy nie spotkalam kogos, kto otrzymal 48 chemicznych kuracji, i przezyl je bez skarzenia sie na bol. Odeszla, gdy corka powiedziala, ze jest juz gotowa na Jej smierc.
Wierze, ze wszystko ma swoj czas. Jest czas siewow i czas zbiorow. Jest czas przyjscia i czas odejscia. Zasypiamy, i kazdego dnia budzimy sie na nowo. Dlatego zyjmy tak, jakby kazdy dzien tu na ziemi byl specjalnym podarunkiem od samego Stworcy, a jesli w Niego wierzymy, to wiemy tez, ze Koniec...to tak naprawde jest Poczatkiem...